• Słoń na rowerze

  • Czyli Wielka Pędząca D**A
    ...
    dosłownie.
  • Wstępniak trialowy

      d a n e    w y j a z d u 8.88 km 0.00 km teren 00:37 h Pr.śr.:14.40 km/h Pr.max:35.40 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Niedziela, 25 kwietnia 2010 | dodano: 27.04.2010

    Będąc pod wrażeniem TEGO filmu wymyśliłem sobie, że aby podnieść znacząco swoje umiejętności jako rowerowego off-roader'a, muszę opanować choćby podstawy trialu.

    Choć zawsze podziwiałem tych, co potrafią wskakiwać na ławki i jeździć po płotach na jednym kole, nigdy do trialu miejskiego mnie nie ciągnęło. Owszem, był czas, kiedy potrafiłem jechać chwilę na dowolnym kole, ale to dawno było i ostatecznie skończyło się pęknięciem ramy :)

    Jednak ten właśnie film szczególnie mi uświadomił, że przynajmniej podstawy znać trzeba, aby poradzić sobie w naprawdę trudnym terenie. A że kilka dni od ostatniego wyjazdu minęło, a jednak pogoda nie nastrajała do dalszych wyjazdów, pojechałem sobie poćwiczyć. Na początek "stanie", później wymyśli się coś jeszcze.

    I w zasadzie to wszystko. Odległość żadna, czasu trochę zeszło, udało mi się parę razy ustać kilkanaście sekund. Zawsze coś, choć jak widzę na filmikach, jak niektórzy praktycznie bez wysiłku mogą tak stać dowolnie długo, to mnie lekka rozpacz ogarnia. Jeszcze daleka droga przede mną...

    Na koniec zauważyć muszę, że tylna piasta zaczęła trochę hałasować, więc trzeba się będzie temu przyjrzeć.



    Kampinoskie tajemnice

      d a n e    w y j a z d u 53.64 km 17.00 km teren 02:52 h Pr.śr.:18.71 km/h Pr.max:37.30 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Niedziela, 18 kwietnia 2010 | dodano: 27.04.2010

    Znów Kampinos s Jośkiem. W planie piachy jakieś i "coś jeszcze", więc zmieniam oponki na NN. Asfalty trochę będą trudniejsze, ale po lesie powinno być łatwiej. I było...

    Zaczęło się od tego, że ciut pobłądziłem, i na spotkanie z Josem dotarłem spóźniony ponad pół godziny, objechawszy miejsce spotkania niemal dookoła i dojeżdżając do niego z kierunku zupełnie przeciwnego; na dodatek pokonując w niewłaściwym kierunku pierwsze kilometry planowanego wyjazdu :)

    Pojechaliśmy więc na północ od Fortu Bema, aby jakimiś kolorowymi szlakami (zielony trochę, czerwony bardziej) zapuścić się wgłąb lasu. Ludzi było tam... za dużo. Weekend, ciepełko, na dodatek z "przyczyn zewnętrznych" wszyscy mieli wolne. Nic dziwnego, że poszli "w las".

    Głównie więc szlakami, ale trochę jakąś nieoznaczoną ścieżką dojechaliśmy do czegoś co Jos nazwał "Kwaterą Atomową". Nie wiem, ile w tym prawdy, ale faktycznie wyglądało to na opuszczony i zaniedbany obiekt wojskowy. I raczej kwaterowy niż funkcjonalny.



    Gdyby wyłożyć tam sporo kasy, byłby piękny hotel w środku puszczy. Ale tak się pewnie nie stanie; teraz zaś obiekt mają we władaniu miłośnicy ASG, którzy także w czasie naszej wizyty ganiali się po budynkach, lasach, bunkrach, okopach...

    Wydostaliśmy się stamtąd zupełnie bez drogi, ale za to na północ :) Tam natrafiliśmy na ścieżkę którą kilku zapaleńców sobie biegało. My zaś musieliśmy z jechać z czegoś, czego na tym zdjęciu nie widać najlepiej:



    ... a co jako żywo przypomniało mi Pieniny. Tylko nie na tym rowerze...

    Ale dało rady. Ładnie się spisał amorek (ten sam co w Pieninach), oponki też pokazały, co potrafią. Było dużo łatwiej, niż się spodziewałem.

    Dalej na zachód, do Sierakowa, przecudną ścieżką wiodącą tuż przy drodze, a ewidentnie stworzoną przez i dla rowerzystów. Cudnie było. Potem na południe do Izabelina. Przerwa u Jośka rodziców, i samotny powrót do domu. Ale to już było sporo po trzydziestym kilometrze, a miałem przed sobą następne -naście. Po asfalcie niby, ale na piaskowych oponkach, i jak zwykle pod wiatr. Zmordowany niemiłosiernie zakończyłem wyjazd na kilometrach pięćdziesięciu i trzech na dodatek. Pora na przerwę.

    Na koniec "pamiętniczek dystansowy":

    Total przekroczył 6k km, na Flajcie zaś dokręciłem do 5,5k km. Byczkowi nadal brakuje 5km do pełnej pięćsetki, ale i tak jest fajnie.



    Długi dzień

      d a n e    w y j a z d u 47.02 km 0.00 km teren 02:25 h Pr.śr.:19.46 km/h Pr.max:42.70 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 17 kwietnia 2010 | dodano: 17.04.2010

    A zaczęło się od dokonania poprzedniego wpisu. Myśląc nad nim wpadłem na pomysł (dość pokrętną drogą), żeby zobaczyć, jak wygląda wyłączone z ruchu centrum miasta. Ale żeby to zobaczyć, trzeba się tam dostać. Rowerem, oczywiście.

    Nowa pompka z dobrym liczniczkiem udowodniła, że badziewny w poprzedniej musiał być niesprawny od dłuższego czasu. Znów jeździłem na zbyt małym ciśnieniu... Teraz jechało się, zwłaszcza że z dość rześkim wiaterkiem, wręcz rewelacyjnie. Wiedziałem co prawda (bo nietrudno to przewidzieć), że później ten wiaterek da mi w kość; ale o tym się nie myśli, gdy pędzi się ponad trzy dychy po pustych ulicach :)

    Po dotarciu do centruma uderzyła mnie... cisza. Nie pustka, bo ludzi sporo, tu i tam taksówka, trochę policji i innych mundurowych, autobusy, miejscami całą kupą...



    ... ale cicho, jak na wsi prawie. W tle organy i chór z Placu Piłsudskiego, wszędzie szmer rozmów. Rozmów! Słychać ludzi! W centrum Warszawy, w środku dnia! Niebywałe...

    Teraz "w dół", na obiadek. Z centrum do Metra Wilanowska w 15 minut. Z czego 5 na światłach :) Obiadek prawie mnie zamordował. Ja dużo mogę, ale to i tak nic w porównaniu z tym, czego dokonać może Gospodyni. Naleśniczki były przecudne :)

    No ale teraz "Sodomnia i Gomornia", wyskok kurtuazyjny do Pruszkowa. O matko i córko, pod wiater straszliwy, z zapasem pół tony naleśników i aparatem foto w plecaku. Tak zmordowany już dawno nie byłem. Szczególnie że dobiłem gdzieś tam do czterdziestego kilometerka, a to wyczyn nieosiągnięty od dłuższego czasu.

    Dzięki wszystkim bóstwom natury ostateczny powrót do domciu był z wiatrem...



    Lotnicza ciekawostka wulkanologiczna

      d a n e    w y j a z d u 36.11 km 0.00 km teren 02:39 h Pr.śr.:13.63 km/h Pr.max:46.10 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Piątek, 16 kwietnia 2010 | dodano: 17.04.2010

    Znów z marudnikiem pojechaliśmy na Okęcie, zobaczyć zamieszanie.

    Wyglądaliśmy w Terminalu co najmniej dziwnie...



    ... ale zamieszanie wyglądało jeszcze lepiej:



    :D

    Ale trochę mało było, więc podskoczyliśmy dalej na wschód - na Ursynów - gdzie u znajomych Panów Serwisantów zanabyłem pompkie. Bo poprzednią ostatnio popsułem...

    Wracając mieliśmy okazję podziwiać "Piątkowy Ruch Otomobilowy", wzmożony dodatkowo "Emigracją Krakowską Okazjonalną". Wiem, nazwy nieco naciągane, ale przesłanie oczywiste - "PRO EKO"...

    Znalazły się też w tym ruchu dwie perełki:



    Coś mi się widzi, że w Krakowie zabrakło "sygnałówek" na planowaną w niedzielę salwę honorową...

    I znów do domku. Fajnie było. Jutro też ma być ładny dzionek. Co z tym grylem?



    Turystyczna północ

      d a n e    w y j a z d u 36.49 km 8.50 km teren 03:36 h Pr.śr.:10.14 km/h Pr.max:38.70 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Czwartek, 15 kwietnia 2010 | dodano: 17.04.2010

    Nareszcie. Udało mi się takiego jednego marudnika namówić na wspólne jeżdżenie.

    Marudnika stronę "pro" można znaleźć TUTAJ, zaś stronę "taką sobie" TU. Warto, zwłaszcza tę drugą, czasem odwiedzić, bo różne dziwne rzeczy mu się przytrafiają...

    Pojechaliśmy na północ, miał maruda coś do załatwienia. Po drodze znaleźliśmy to:



    Na Bemowo dotarliśmy troszeczkę za wcześnie na kawę, więc podziwialiśmy widoki:



    Prawie jak w Europie...

    Potem przez znane już lasy na południe, w poszukiwaniu sklepu rowerowego. Zapomniałem wspomnieć: odkręciła się była, nie wiadomo kiedy, jedna ze śrubek trzymających zębatki przy korbie. Sklep się znalazł - panowie sprzedający średnio się wydali przyjemni, ale skierowali do swojego serwisu. W serwisie tym zaś panowie serwisanci, za naprawdę symboliczną opłatą, szybciutko uporali się z problemem.

    W drodze do domciu jeszcze trochę architektury...



    ... herbatka u marudnika, wizyta na forcie i do domciu.

    Ciepło było, przyjemnie... Chyba wiosnę można już ogłosić. Oczekuję na propozycję pierwszego g(o)rilla.



    Wpis wyjątkowy

      d a n e    w y j a z d u 35.49 km 0.00 km teren 01:45 h Pr.śr.:20.28 km/h Pr.max:42.20 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 10 kwietnia 2010 | dodano: 11.04.2010

    Wyjątkowy o tyle, że choćbym mógł, pisać wiele nie będę.

    Co bardziej spostrzegawczy czytelnicy z pewnością zauważą, że jak na Masę - nawet nocną - tempo było co najmniej rześkie. Zdarzyło się też wydarzenie wyjątkowe, gdyż jednej koleżance zerwał się łańcuch. Oczywiście tylko ja posiadałem skuwacz i umiejętność posługiwania się nim; a że nigdy pomocy nie odmawiam... Prośba do koleżanki: na przyszłość błagam o mniej tłusty łańcuch. Smarowanie "na czołgistę" (czyli grubość smaru równa grubości blachy) wcale nie pomaga, a przy wystarczającej ilości mniej się łapki brudzą.

    Było też dość krótko, gdyż, co niespotykane, trasa przebiegła niemalże tuż pod domkiem; a że rano (barbarzyńsko) był w planie wyjazd na kulki, a Jos urwał się już wcześniej, więc podziękowałem towarzystwu za wycieczkę i sporo przed drugą byłem już w domu.

    Na finiszu depnąłem mocniej w pedałki, wykręcając dzisiejszego maksa bez pomocy ciężarówek i wiatru. Pod domem pięć minut wyplątywałem język ze szprych. Ale z rogalem dookoła głowy.


    Kategoria Masa Krytyczna

    Im głębiej w las...

      d a n e    w y j a z d u 63.41 km 18.80 km teren 04:26 h Pr.śr.:14.30 km/h Pr.max:39.40 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Piątek, 2 kwietnia 2010 | dodano: 05.04.2010

    ...tym więcej piachu w łożyskach.

    Święta idą. Za wyjątkiem wielkiego obżarstwa charakteryzują się tym, że niby wszyscy mają wolne, ale nikt nie ma czasu.

    W takim jednym sklepie sportowym reklamowali się, że komis wiosenny. Pojechaliśmy więc z Jośkiem ten komis obejrzeć. I znów, jak to w Polsce bywa, aby nie powiedzieć nic złego należałoby tutaj przerwać. No cóż. Dobrze, że w ogóle był, może kiedyś wyewoluuje (bardzo trudne słowo...) w coś sensownego.

    Ponieważ jednak w weekend nie da się pojeździć, a Jos miał w planie wypad do Izabelina, postanowiliśmy pojechać razem, nieco trasę rozciągając na okoliczne lasy. To Jośka teren, zna tam każdą prawie ścieżkę, więc miałem nadzieję na coś nowego.

    Najpierw na północ, do "garażu", aby mój przewodnik mógł zmienić pojazd z "ostrego" na "górala". Trzy słowa na temat rowerów: góral Jośka to z grubsza to samo, czym jeździł ze mną w Pieninach; "ostry" zaś to Jego najnowsze "dziecko". Bazuje na ramie tego, na czym startował w Waypoint'cie. Z tyłu jednak zarządził takie kombinacje, któych po dziś dzień nie rozumiem, pozostawiając jedną tylko, małą zębatkę; z przodu zaś nadal ma trzy tryby, z tym że bez przerzutki - ze względu na stałą długość łańcucha i brak napinacza. Waży to więcej niż mój Flajt, i poza tym, że stanowi "proof of concept" nie nadaje się prawie do niczego. I dobrze, większa dzięki temu szansa, że mu na mieście nie "zniknie"...

    No i pojechaliśmy. Trochę na zachód po północnej granicy lotniska, a później na południe, aż do Fortu Babice. O którego istnieniu zresztą dowiedziałem się dopiero dziś. Swoją drogą ciekawa historia z tymi fortami wokół Warszawy; jak ktoś zainteresowany, szczerze polecam poszukać. Rozpocząć można od strony Wikipedii, zatytułowanej "Twierdza Warszawa", dalej powinno pójść łatwiej.

    Znów kawałek na zachód, do znanego mi już "języka" Kampinosu. Tam też odkryłem ciekawostkę administracyjną - wyjeżdżając z jednej wsi wjeżdża się jednocześnie do dwóch następnych:



    Dalej, po piachach i ścieżkach leśnych, dość głęboko w południowe rubieże Parku. Szukaliśmy tam jakiejś dróżki, która miała prowadzić po zachodniej stronie takiego jednego jeziorka - ostatniego zbiornika tamtejszej oczyszczalni "szarej wody". Nie dało się. Nawrotka do Hornówka, i od drugiej strony do tego samego jeziorka:



    Groblą nad odpływem z jeziorka; do miejscowości o wdzięcznej nazwie Truskaw. Następnie na północ, po koszmarnej drodze donikąd (sporo ich w tym województwie...). Pociecha w tym, że w miejscu na mapie oznaczonym tym słowem zaczęła się fajna, choć lekko zbyt piaszczysta dla moich gładkich oponek, dróżka na wschód. Nią też dostaliśmy się do Sierakowa, i dalej już asfaltem do Izabelina.

    Przyznam szczerze, ta trasa dość mocno mnie zaskoczyła. Naprawdę można było poczuć trochę przyrody i zapomnieć o molochu miejskim choć na chwilę. Mam nadzieję, że dane mi będzie te okolice zwiedzać nieco częściej. Tylko, cholewcia, trochę daleko...

    Wracałem mniej lub bardziej znanymi szlakami, prawie prosto na południe. Złapała mnie burza, znów oszczekał mnie kundel przy przecinaniu "poznańskiej dwójki"... Do tego pedałki zaczęły bardzo dziwnie i niepokojąco stukać i "zaciągać". Po przyjeździe do domku okazało się, że wcięło gdzieś kapturki ochronne, a na łożyskach pedałków są straszne luzy i tona piachu. Wot, przykrost'.

    Ale wesoło było. Dzięki, Jos. Do następnego.


    Kategoria Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia

    Rundka na Bemowie

      d a n e    w y j a z d u 36.17 km 2.30 km teren 02:09 h Pr.śr.:16.82 km/h Pr.max:42.20 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Wtorek, 30 marca 2010 | dodano: 01.04.2010

    Ponownie na północ, odkrywać nowy kawałek okolic Warszawki. Jako że poprzednio mi się nie udało, tym razem wyruszyłem z mocnym postanowieniem objechania lotniska na Bemowie.

    Początkowo, korzystając z doświadczeń poprzedniego wyjazdu, pojechałem na północ z lekką odchyłką zachodnią. Przy przecinaniu drogi krajowej nr 2 w Morach oszczekał mnie jakiś kundel. W Nowych Babicach wyprzedziłem ciężarówkę :) Potem odbiłem na wschód, do ul. Lazurowej, a z niej skręciłem w lewo w Radiową. I tu zaskok lekki, bo nagle fajny kawałek lasu :)



    Krótka przerwa i jadziem dalej. Równolegle do asfaltu, ale ścieżką między drzewkami. A tu zupełnie inne powietrze w płucach, wiosenny już zapach iglastego lasu... Ale że moje oponki średnio leśne obecnie są, zaraz niedaleko wróciłem na asfalt. Później na północ, do "śmieciogórki", za nią zaś znów na wschód, i przez kawałek lasu (chciałem czarnym szlakiem, ale nie trafiłem; dzięki giepsowi nie błądziłem jednak zbyt długo) na lotnisko od klubowej strony. Tam przerwa na kawę i buziaka, i powrót, już "normalnie", do domu.

    Fajnie było. Tylko mało.



    WMK ponownie masowa

      d a n e    w y j a z d u 44.88 km 0.00 km teren 03:16 h Pr.śr.:13.74 km/h Pr.max:43.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Piątek, 26 marca 2010 | dodano: 26.03.2010

    Kolejna Masa. Po stagnacji zimowej znów przybyło - w rezultacie około tysiąc pięćset luda. Miło. Szkoda że znów z płynnością małe wpadki, ale dało się przeżyć.

    Na sam początek masy udało mi się prawie zaspać. Zerwałem się z wyra o 17:15, już pół godziny później cisnąłem na północ. Dopadłem Masę jeszcze na Krakowskim, ledwie minutę czy dwie po ruszeniu :) Gdyby nie to, że Masa ogólnie się wlecze, pewnie chwilę później wkręciłbym język w szprychy...

    Powrót pod lekki wiaterek. Bez sensacji.


    Kategoria Masa Krytyczna

    Skojarzenia kulinarne

      d a n e    w y j a z d u 33.84 km 2.80 km teren 01:42 h Pr.śr.:19.91 km/h Pr.max:45.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Środa, 24 marca 2010 | dodano: 26.03.2010

    Tak sobie czasem jadę i myślę...

    Często, jeśli nie zawsze, w rozważaniach kwestii o choćby lekkim nawet zabarwieniu metafizycznym, aby móc lepiej zrozumieć czy zobrazować ich istotę lub charakter sięgamy po porównania z tym, co znamy lepiej, co rozumiemy, co jest nam bliskie przez to, że codzienne, proste, wygodne i zrozumiałe. Szczególnie gdy próbujemy stworzyć opis uczuć, zjawisk czy wrażeń, które wymykają się pojęciom znanym naszemu jakże ułomnemu językowi. To, czego nie potrafimy przedstawić wprost, staramy się pokazać poprzez porównanie, oddając siłą rzeczy wyobraźni słuchacza czy czytelnika interpretację naszych słów; starając się jednak, by była ona możliwie wierna temu, co próbujemy mu przekazać.

    Dla mnie wrażenia, których doznaję jadąc na rowerze najczęściej przywodzą na myśl te, których doznaję podczas spożywania posiłku. (Do tych, którzy mnie znają - proszę się nie śmiać do razu. Ja wiem, że moja "postura" sugeruje, iż wszystko, co robię, kojarzy mi się jednoznacznie z jedzeniem; i nie będę temu zaprzeczał. Lubię sobie czasem dobrze zjeść. Ale nie o to tu chodzi. Spróbujcie zachować odrobinę powagi i doczytać ten tekst do końca.) Tak jak długo poszcząc zaczynamy wszędzie widzieć "coś na ząb", tak ja, gdy z tego czy innego powodu nie mogę wsiąść na rower przez dłuższy czas, zaczynam coraz częściej o tym myśleć. Wracając do domu po porządnej przejażdżce nie mogę oprzeć się wrażeniu sytości jak po dobrym posiłku, zaś po długim, wielogodzinnym maratonie czuję się wykończony jak za starych czasów w święta Bożego Narodzenia, gdy żadnym sposobem nie dawało się już więcej wcisnąć w żołądek ani grama sernika czy kropli "orężady".

    Niczym wytrawny kucharz, który dba o swe dzieło od samego początku, samodzielnie dokonując wyboru przy zakupie składników, zwracając uwagę na każdy szczegół ich historii; tak profesjonalny (właśnie taki, nie zawodowy) rowerzysta do każdego wyjazdu przygotowuje się na długo przed wyjściem z domu. Czy to sportowiec, który każdy wyjazd podporządkowuje reżimowi treningu, czy turysta, poszukujący miejsc wartych odwiedzenia; kurier rowerowy, którego sens życia i sposób na życie to jedno, oraz miłośnik "grawitacyjnego wspomagania siły mięśni", w emocjach zjazdu poszukujący oderwania od rzeczywistości i przeżycia "czegoś wyższego"; każdy z nich przygotowania do wyjazdu rozpoczyna dużo wcześniej, nawet (czasem nie zdając sobie z tego sprawy) na wiele dni przed samym faktem. Odpowiednia (nomen omen) dieta, przygotowanie trasy, zadbanie o sprzęt i wyposażenie; określenie celów wyjazdu i sposobów ich osiągnięcia. Wreszcie sam wyjazd - tu wielkodusznie pozwolę sobie pominąć opis szczegółowy - wszystko to bez trudu i wysiłku daje się porównać z pracą mistrza kuchni, starannie przygotowującego kolejne arcydzieło ku uciesze podniebienia... własnego.

    Powiązania te, zależnie od fantazji opowiadającego, sięgać mogą wiele dalej. Ja jednak chciałbym spojrzeć na ten "posiłek" z nieco innej strony.

    To, co mam na myśli, to sam proces spożywania posiłku. Proces ten, jak każdy inny przejaw aktywności ludzkiej, może się znacząco różnić zarówno pod względem "formy", jak i "treści". Można spożywać posiłek wolno, z namaszczeniem, delektując się każdym jego kęsem, a można w biegu pochłonąć hamburgera z frytkami, ledwo ten fakt zauważając (zwykle przy okazji sięgania po portfel przy kasie). Można z posiłku uczynić rytuał, ważny element codziennej celebracji życia; jak i można po prostu uznać go za kolejny, mniej lub bardziej irytujący - bo niezbędny - punkt w grafiku dnia. Można też wreszcie zasiadać do posiłku samotnie, w ciszy własnego biura na przykład, lub w towarzystwie rodziny czy przyjaciół w miłej atmosferze naładować baterie nie tylko chemiczne, ale też umysłowe.

    I tego mi właśnie brakuje. Lubię sobie powydziwiać w czasie jazdy, tak jak lubię czasem powybierać groszek z sałatki; lubię zabawić się w "planowanie wydajności", tak jak czasem staję na głowie, żeby wielką surówę z małym kotletem skończyć jeść jednocześnie; ale i w jednym, i w drugim przypadku dziwnie mi jakoś i głupio, gdy nie ma z kim pogadać...

    Myśląc o tym zagalopowałem się aż pod Kampinos.





    Wesoło było. Zwłaszcza znów wracać pod wiatr.

    Wiosna pełną gębą.