Powrót. Podsumowanie strat.
d a n e w y j a z d u
10.27 km
0.00 km teren
00:35 h
Pr.śr.:17.61 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Under construction...
WaypointRace '09 - Maraton Pierwszy
d a n e w y j a z d u
86.68 km
30.00 km teren
05:05 h
Pr.śr.:17.05 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:132 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 6223 kcal
Rower:De Flajt!
I miejmy nadzieję, że nie ostatni :)
Na początek przypomnijmy: była to druga edycja tej właśnie imprezy, organizowanej w trakcie Dni Pruszkowa w tym właśnie miasteczku. Maraton ten rozgrywany jest według formuły "na orientację", co oznacza, iż zawodnicy poruszający się dowolnie wybraną przez siebie trasą zobowiązani są do samodzielnego odszukania (i potwierdzenia tego faktu) określonej ilości ukrytych w terenie punktów. Żeby nie było zbyt łatwo, uczestnicy startujący w najwyższej kategorii mogli posługiwać się jedynie mapami dostarczonymi przez organizatorów. Ładne były, i dość dokładne, ale niestety nie wytrzymały próby czasu. Gdybym nie jechał z kolegą, w połowie trasy musiałbym zawrócić...
Mapka jak wyglądała, każdy może zobaczyć poniżej. Pozwoliłem sobie nanieść na nią zapis z GPS'a, z którym przybył mój kolega. Prawda, że fajne?
Wybór kategorii był dla mnie dość sporym kłopotem. Z jednej strony wiedziałem, że pełnego dystansu raczej nie zdążę pokonać, zwłaszcza jeśli spora jego część będzie przebiegać poza drogami. Z drugiej jednak chciałem sobie naprawdę pojeździć, a przewidziany dystans średniej kategorii to zaledwie 40 kilometrów - cuś mało. Teraz już wiem, że organizatorów poniosła nieco fantazja w wybieraniu lokalizacji punktów; wybierając więc średnią kategorię na pewno nie byłbym zawiedziony :)
Oficjalne rozpoczęcie wyścigu miało miejsce pod sceną ustawioną na stadionie Znicz w Pruszkowie. Pogoda jeszcze dopisywała, ale chłodek skłonił mnie do założenia bluzy. Chwilę później...
... wszystkich zawodników przepchnięto przez wąskie uliczki Pruszkowa na miejsce startu ostrego. Okazała się nim mała polanka, na której dość ciasno rozstawili się wszyscy zawodnicy.
Rozdano mapy. Piętnaście minut na wybór trasy - trochę mało, ale wystarczyło. Ustaliliśmy z Josivem, że ja zajmę się nawigacją ogólną, on zaś szukaniem punktów, dziurkowaniem itp., jak już dojedziemy na miejsce. Plan okazał się dość skuteczny, ale o tym później. Wschodzące coraz wyżej słoneczko i narastające emocje zrobiły swoje - bluza wróciła do plecaczka :) Ostatnie chwile, dopakowanie i dopięcie, rowery w górę; zniekształcone przez megafon słowa sędziego: "Trzy! Dwa! Jeden! START!!"
1. Pruszków (start ostry) - Parzniew (punkt 11.)
No to jedziemy. Walcząc z przemożną chęcią natychmiastowego depnięcia w pedałki puściliśmy przodem większość grupy. Wiedzieliśmy, że próby dotrzymania kroku czołówce wykończyłyby nas bardzo szybko; nie chcieliśmy jednak za bardzo się od nich oddalać. W końcu rowerzyści opuszczający właśnie punkt, do którego zmierzasz, doskonale ułatwiają jego znalezienie.
Wybierając własną drogę po wąskich uliczkach starych osiedli Pruszkowa przebijamy się w stronę granicy terenu zabudowanego. Jedna drobna pomyłka, może minuta straty, ale już po chwili wypadamy na otwartą przestrzeń. To chyba tu: łąka, pola, jakieś kępy drzew. W jednej z nich "miejsce ogniskowe" - to nasz pierwszy cel. Tylko w której? Stajemy więc w miejscu, z którego widać prawie wszystko, i obserwujemy innych zawodników błąkających się po okolicy. Na pewno niektórzy przynajmniej są miejscowi, i pewnie wiedzą, czego szukać. Po chwili już wiemy, dokąd, teraz tylko ustalić, którędy? Wąską miedzą, po rozmokłej ziemi, przebijamy się w z grubsza właściwym kierunku. Tu moje oponki pokazały wreszcie przynajmniej namiastkę swoich możliwości. Jos miał trochę kłopotów z opanowaniem swoich "pół-gładkich", ja po prostu pedałowałem dalej.
W końcu dojeżdżamy do drzew. To powinno być gdzieś tu... Objeżdżamy więc lasek dookoła, i nagle... kilkunastu rowerzystów "obozuje" przy małej przecince, w której co chwilę znika lub wynurza się kolejny zawodnik. Choć na zewnątrz żadnych oznak szczególnych, nie ma nawet cienia wątpliwości: to na pewno tu.
Josiv chwyta obie karty i leci "punktować", ja zanurzam oczka w mapę. No to nieźle, myślę sobie. Jeśli następne punkty też są tak ukryte, to będziemy się tu błąkać chyba do północy...
2. Parzniew (p. 11.) - Krosna-Parcela (p. 10.)
Punkt zaliczony, trasa wybrana. Według mapy całkiem niezła droga powinna doprowadzić nas do bezpośredniej bliskości kolejnego. W trakcie jazdy odczytujemy opis: "pień po południowej stronie rzeki". No to nieźle. Krótki, acz nieco złośliwy komentarz pod adresem autora opisu sam jakoś się wyrwał. Ale nic to - w końcu lampion na punkcie powinien ułatwić zadanie. Nadal więc w dobrych nastrojach pedałujemy wybraną trasą. Nawet minutowy postój na przejeździe kolejowym nie psuje zabawy. Jedziemy więc żwawo, mapa, trasa, wszystko się zgadza; aż nagle...
Co jest? Asfalt zwinęli? Żadne znaki na mapie nie wskazywały na zmianę charakteru drogi, a jednak przed nami, w miejscu, gdzie spodziewaliśmy się może podrzędnej, ale jednak utwardzonej drogi, rozciąga się szeroki pas miękkiego, wilgotnego błotka. Nie ma co dumać, a tym bardziej zmieniać trasy. Trochę więc wolniej, czasem walcząc z poślizgami (Josiv wyraźnie częściej), czasem z trudem przebijając głębsze bajorka (tu niestety ja) przemy do celu. Domki, pola, boczne alejki, to wszystko całkiem nieźle zgadza się z mapą; skręcamy więc we właściwą dróżkę, węższą i wyraźnie trudniejszą, ale bez wątpienia wiodącą w dobrym kierunku. Mijamy zawodnika, który był tu chwilę wcześniej. Na końcu mały "skok w bok", i już po chwili widzimy lampion.
Tym razem więc nie było tak źle. "Zaliczamy" punkt. Pierwsza kontrola prędkości średniej wskazuje, że mamy mały zapas. Na pewno się przyda, później może być gorzej. Nie ma więc co marnować czasu. Jedziemy dalej.
3. Krosna-Parcela (p. 10.) - Józefów (p. 7.)
Gdy ruszamy, na punkt wpada kolejny zawodnik. Nie przerywając pedałowania wymieniamy krótkie pozdrowienie. Mając w pamięci, że "główna" droga od zwykłej polnej "gruntówki" różni się tutaj tylko szerokością, nie cofamy się aż do niej. Węższą, ale w podobnym standardzie utrzymaną drogą jedziemy dalej. Rowerzysta, który był tuż za nami, odłącza się; wyraźnie spodziewa się większy dystans nadrobić prędkością.
Przez jakiś czas nie dzieje się nic ciekawego; w tempie raczej średnim kolejne minuty zbliżają nas do celu. Gdy już mamy odbijać w bok, dostrzegamy w oddali wspomnianego wcześniej zawodnika - choć jechał wyraźnie szybciej, nie zdążył nadgonić większego dystansu. To nas wyraźnie pociesza :) Wąską dróżką na tyłach jakichś raczej nieczynnych już zakładów docieramy ponownie do asfaltu. Kilkaset metrów odpoczynku, i znów w bok, w pola.
Tu już dużo gorzej. Droga wąska, mocno nierówna, w postaci dwóch tylko głębokich kolein - zdających się nie mieć ze sobą geometrycznego związku - wypełnionych gęstym błotem, przedzielonych pasem wyboistej, śliskiej trawy. Pełne skupienie; w duchu krótka modlitwa dziękczynna za decyzję o wyborze "zimowych" oponek. Josiv męczy się dużo bardziej, mimo iż nie zapada się w błotku aż tak głęboko. Dostrzegamy jadącą z przeciwka sporą grupkę zawodników - "Nocny Rower" zapewne, tylko ich startuje aż tylu. Zjeżdżamy więc solidarne na "swoje" strony kolein. Utrudnia to jazdę, poważnie ograniczając wybór drogi, ale przecież nie wypada sobie przeszkadzać. Dostrzegam w grupie dwie koleżanki; krótkie pozdrowienie uniesioną ręką, i... Łup! Nie bardzo wiem, co się stało, ale smak świeżego błotka w ustach i widok trawy z bliska sugerują, że tak jednak być nie powinno. Radosne śmiechy dziewczyn, krótkie "my też tu leżałyśmy!" rzucone niby na pociechę... Ale obciach. Wstaję, oglądam rowerek: chyba nic złego się nie stało. Mapnik tylko nieco luźny, ale to poprawi się na punkcie. Nie tracąc więc czasu ruszamy dalej.
I tu kłopot... "Złamana gałąź po południowej stronie kanału". Niezłe. Gałąź, więc pewnie jakieś drzewa, lub choćby jedno nawet... ale tu, gdzie powinien być punkt, mniejszych i większych kępek drzew jest całkiem sporo. Znów dogania nas wspominany wcześniej rowerzysta. Zawieramy więc tymczasowy sojusz, i rozsypujemy się po okolicy w poszukiwaniu owej gałęzi. Dobrych kilka minut później znajduje ją Josiv: rzeczywiście, nie dość, że jest złamana, to jeszcze "wisi" dokładnie nad południowym brzegiem kanału. Jednak kępka drzew znajduje się w dość głębokim dołku, a lampion umieszczony tylko jakiś metr nad ziemią - żeby go zobaczyć, trzeba było praktycznie na niego wejść.
Znów wiec organizatorzy wykazali się fantazją i poczuciem humoru :) Jos robi swoje, ja naprawiam mapniczek i otrzepuję siebie i rower z błota. Nie ma co, na brak atrakcji narzekać nie można. Poszukiwanie punktu "zjadło" nam cały zapas czasu. Dalej jednak powinno być lepiej: przed nami długi odcinek z całą pewnością po asfalcie. Trzeba będzie depnąć. W drogę.
4. Józefów (p. 7.) - Kanie (p. 2.)
Wpadamy na asfalt. Tempo jazdy wyraźnie wyższe, a jednak zmęczenie powoli ustępuje. Chwilowy towarzysz "odchodzi" nam dosyć szybko, ale nie gonimy go na siłę. Przed nami druga droga, nie decydujemy się jeszcze na bardziej forsowną jazdę. Korzystając z faktu, że samo pedałowanie nie zajmuje już tyle uwagi, wcinam batona nie zmniejszając prędkości nawet na chwilę.
Niestety zaczyna się psuć pogoda; spadają pierwsze krople deszczu. Na mnie nie robi to dużego wrażenia, jest wystarczająco ciepło, aby nie myśleć o wyciągnięciu bluzy. Martwią mnie papiery w niewodoszczelnym przecież plecaczku; trochę wody dostaje się też do mapniczka i rozmiękcza mapę. Na szczęście złożona jest tak, że przez kilka następnych punktów nie trzeba jej będzie wyciągać, zaś zapasową trzyma Josiv bezpiecznie zawiniętą w foliowy woreczek wraz z naszymi kartami.
On sam jednak znosi to gorzej. Wiem dobrze, jak bardzo nie lubi jazdy w deszczu. Ze zdumieniem odkrywam też, że ustępuje mi również kondycyjnie. Zmniejszam więc nieco tempo, żeby go nie wykończyć. Jedziemy razem, stanowimy zespół - nie ma miejsca na egoizm. Coś tak głupiego, jak rozdzielenie się, nie przychodzi mi nawet do głowy. Gdzieś w połowie odcinka Jos ma jednak dosyć. Robimy pięć minut przerwy. Choć krótki, postój wpłynął na niego wyjątkowo dobrze. Mi też pedałuje się jakby łatwiej. Rowerki nadal spisują się świetnie, choć mój jest koszmarnie ubłocony. Nic to, zanim dojedziemy do punktu, deszczyk powinien go umyć. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Po przecięciu "zakazanej drogi" i linii kolejowej skręcamy wzdłuż granicy lasu. Tu znów przykra niespodzianka, jak w okolicach punktu dziesiątego. Droga gruntowa, a raczej błotnista; jeszcze bardziej nierówna, a do tego grząska, śliska i pełna kałuż z powodu padającego deszczu. Dla mnie zaczęła się naprawdę ciężka jazda, Josiv natomiast jakby odżył. Znacznie lżejszy ode mnie, nie zapadał się tak głęboko; bardziej też doświadczony w jazdach przełajowych wybierał łatwiejszą trasę. W ślimaczym niemal tempie, w porównaniu z pokonywanym wcześniej asfaltem, docieramy do szlaku łączącego stację kolejki z terenami rekreacyjnymi w lesie. To on doprowadzi nas do punktu, "miejsca ogniskowego po zachodniej stronie rzeki". Skręcamy w las.
Obecność drzew i bujnego poszycia znacznie niweluje wpływ deszczu, zaś sam szlak, nie rozjeżdżony samochodami, prawie całkowicie pozbawiony jest błota. Znów nabieramy tempa. Już po chwili wpadamy na polankę nad rzeczką, i rozpoczynamy poszukiwania. Pojawia się kilku innych zawodników, zarówno jak my szukających, jak i wracających już z punktu. Znacznie ułatwia to zadanie, więc szybko stajemy u celu.
Ja znów studiuję mapę, Jos natomiast obmyśla magiczny niemal sposób dziurkowania kart pod workiem foliowym, aby nie zamokły. Sposób okazuje się tyle skomplikowany, co skuteczny; jednak na tyle śmieszny zarazem, że nie obeszło się bez lekko złośliwych docinek. Rzut okiem na zegarek sprowadza nas jednak na ziemię. Koniec przerwy.
5. Kanie (p. 2.) - Las Nadarzyński (p. 5.)
Pieszy szlak turystyczny prowadzi prosto do kolejnego punktu. Chciałbym zobaczyć jakiegoś pieszego, który w tych warunkach udałby się na taki spacer. Znów sporo błota, znów pełno wody. Kałuże coraz dłuższe i głębsze; w nich ukryte korzenie, dołki, kamienie i jeszcze więcej błota. To najgorsza droga jaką w życiu musiałem się poruszać, w jakikolwiek sposób. Pewną ulgę przynosi fakt, że rower naprawdę dobrze sobie radzi: opony dziarsko wgryzają się w podłoże, amortyzator, choć nie do końca sprawny, wielokrotnie ratuje sytuację, gdy niespodziewanie najeżdżam na jakiś głaz czy korzeń ukryte pod gęstą, lepką warstwą tego, co z trudem i przy dużej dozie wyobraźni daje się zidentyfikować jako nawierzchnia ścieżki.
Nastroje znów się pogarszają. Ciemno, mokro, nieprzyjemnie. Prędkość niewiele wyższa od spacerowej, siły w niemal wyczuwalny sposób opuszczają ciężko pracujące mięśnie. Co jakiś czas, niczym zjawy z ponurego snu, mijają nas w mniejszej lub większej odległości inni zawodnicy. Często samotni, czasem w małych grupkach. Raz jeden zdawało mi się, że słyszę głosy spotkanych już wcześniej koleżanek, jednak nie miałem siły ani ochoty nad tym rozmyślać.
Naszym celem jest "szczyt wzniesienia"; obiekt niby łatwy, ale teren jest mocno pofałdowany, a las ogranicza zasięg obserwacji. Zwiedziony długim czasem przegryzania się przez kolejne metry gubię szczegółową orientację i decyduję o skręcie "w stronę punktu" o wiele za wcześnie. Po zdecydowanie zbyd długim błądzeniu tym razem ja padam z sił. Josiv udaje się więc na szybki zwiad. Już po chwili wraca z niewesołą wiadomością: to nie tu! Zaglądamy więc w mapę, i wznawiamy orientację.
Nadal musimy podążać za szlakiem, i to jeszcze dość sporo. Teraz to on prowadzi. Z trudem starając się utrzymać tempo podziwiam, z jaką łatwością pokonuje kolejne metry. Pierwszy raz w życiu naprawdę szczerze żałowałem posiadania brzuszka... W pewnym momencie, gdy na jakimś małym garbie przecinamy skrzyżowanie kilku dróg, Jos znika mi z oczu. I co dalej? Przez chwilę kontynuuję jazdę w - jak się później okazało - właściwym kierunku, ale nie dostrzegając ani śladu kolegi zwątpiłem w słuszność wybranej trasy. Wróciłem więc do skrzyżowania, i biorę się za telefon. Pierwszy, jak na złość, stracił zasięg. Dziękując sobie w duchu za przezorność, wyciągam drugi, i dzwonię do Josa. Bardziej zły na siebie, niż na niego, lecz uniesiony emocjami, układam w myślach "przemowę", gdy miły, acz bezduszny głos automatu informuje mnie, że jego telefon też zasięgu nie ma.
Cóż mi więc pozostało? Czekam. Josiv to jednak mądra bestia, dość szybko zorientował się, że mnie "nie ma", i zawrócił. Bardzo niezasłużenie rzuciłem mu dość nieprzyjemną uwagę o trzymaniu się razem. Od razu zrobiło mi się głupio. Ale co się stało, to się nie odstanie... Jedziemy dalej, Jos bardziej już uważa, aby mnie nie zgubić. Bez większych sensacji, aczkolwiek po zdecydowanie zbyt długim czasie, docieramy na szczyt właściwego pagórka.
Tu, prawie bez słowa, każdy robi swoje. Josiv walczy z dziurkaczem, ja wypatruję oczy w mapę. Jakby lepiej - niedaleko zaczyna się miasteczko, tam już raczej drogi będą twarde. Jednak najpierw trzeba do nich dojechać. Znów po błocie. Ale przynajmniej pierwsze metry będą "z górki"...
6. Las Nadarzyński (p. 5.) - Turczynek (p. 4.)
Wreszcie wynurzamy się z lasu. Koła przyjemnie wibrują na asfalcie. Woda w kałużach niemal czysta, z dziecinną więc radością przecinam je środkiem, spłukując kilogramy ziemi i błota z rowerka i butów. Od razu czuję się lepiej. Trochę po chodniku, trochę po asfalcie docieramy do "zakazanej drogi".
Śmiało na nią wjeżdżam; mapa wskazuje, że następny punkt znajduje się tuż przy niej. Jos głośno wyraża swe obiekcje: czy na pewno możemy tędy jechać? Uspokajam go jednak, gdyż od skrzyżowania, na którym wjechaliśmy na tę drogę, poruszanie się na niej jest już dozwolone. Nawierzchnia, równa i gładka, pozwala znów jechać w przyzwoitym tempie. Niewiele minut zajęło nam dojechanie do właściwego skrętu. Znów w las, nadal jednak po dobrej drodze. Kierując się mapą bez wahania wjeżdżamy na pełen krzaków, wyraźnie opuszczony teren jakiegoś ośrodka.
Nasz cel stanowi "drzewo na tyłach budynku"; budynki stoją tu dość spore, ale tylko dwa. Rozdzielamy się więc, aby przyspieszyć poszukiwania. Już po chwili dostrzegam kilku zawodników skłębionych w krzakach za "moim" budynkiem, wracam więc powiadomić o tym Josiva. Tutaj poszło wyjątkowo gładko, najłatwiej i najszybciej na całej trasie. To zdecydowanie poprawia nastroje, tym bardziej, że nie jesteśmy tu sami - wyścig nadal trwa! Nawet pogoda się poprawiała, deszczyk nie pada już tak intensywnie, i jakby zrobiło się nieco jaśniej...
Jos dziurkuje, ja wyrzucam nie nadającą się już do niczego mapę i instaluję świeżą. Powinna wystarczyć do końca. Musi. Więcej ich nie mamy.
7. Turczynek (p. 4.) - Las Książenicki (p. 9.)
W dalszym ciągu asfalt. Jednak nakręcone już kilometry robią swoje - zaczyna nas ogarniać lekkie znużenie. Trasa nadal oddala nas od mety. Nawet, gdy po raz kolejny droga zrobiła nam "niespodziankę", nie wzruszyło nas to za bardzo. Zresztą niedługo to trwało, a nawierzchnia nie była znowu w aż tak złym stanie. Zwłaszcza w porównaniu ze świeżym jeszcze wspomnieniem lasu... Po chwili znów dobra droga. Nawet wyjątkowo dobra, biorąc pod uwagę, iż w okolicy same małe wioski i wioseczki. Mijana tablica trochę sprawę wyjaśniła: "Remont drogi sfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego". Widać więc, że coś się w tym kraju dzieje. Dojeżdżamy do ostatniej wioski przed kolejnym lasem.
I tu znów niespodzianka! Dalszą drogę, jak się zdawało jedyną możliwą, zagrodziła nam wielka kałuża. Co najmniej dwadzieścia metrów w każdą stronę, nieznanej głębokości; po drugiej stronie zaś wynurzała się mizernej jakości droga gruntowa. Ryzyko więc spore - nie bardzo wiadomo, czy w tak wielkim bajorku nie czają się gdzieś jakieś przykre niespodzianki. Po kilku chwilach jednak nadjechał z przeciwnej strony samochód, który dziarsko i bez wahania wbił się w wodę. Pchał przed sobą falę jak wielki kontenerowiec na morzu, koła zaś miał całkowicie skryte pod wodą; jednak jechał równo i stabilnie. Znaczyło to, że przynajmniej na trasie jego przejazdu niespodzianek brak. Wjechaliśmy więc w wodę, i nieco niepewnie, ale spokojnie przejechaliśmy na druga stronę. Rzeczywiście wody było powyżej osi, a nogi w czasie pedałowania zanurzały się w niej do pół łydki; jednak już nam to nie przeszkadzało. Buty od dawna były już całkowicie przemoczone.
Postanowiliśmy więc przed kontynuowaniem walki na lokalnych bezdrożach, zrobić przerwę pod stojącym tu sklepem. Właściwie to nie wiem, dlaczego trwała ona tak długo. Widocznie psychicznie zmęczeni byliśmy bardziej, niż fizycznie. Dopiero po długich dwudziestu minutach ruszyliśmy dalej.
W czasie postoju kalkulowaliśmy czas, jednak obaj zgodnie popełniliśmy ten sam błąd: do szacowanej pozostałości błędnie doliczyliśmy pół godziny. Wydawało się więc, że wszystko jest w porządku; co prawda wiedzieliśmy już, że mimo iż pozostałe przed nami jeszcze punkty są stosunkowo blisko drogi do mety, to raczej nie zdążymy ich wszystkich zaliczyć i dojechać w wyznaczonym czasie. Szybka więc decyzja: jak już znajdziemy ten "koniec przecinki w pobliżu ogrodzenia jednostki wojskowej", zdecydujemy, które punkty opuścić.
Na razie pora znów wjechać w las. Już prawie nie padało. Niewielkie to jednak pocieszenie; drogi, ścieżki i alejki nadal bardziej przypominały bagno na końcu świata, niż ślady cywilizacji. Minąwszy nowo powstające osiedle domków wjechaliśmy między drzewa. Sporo było błądzenia, jednak widoczne wszędzie, choć lekko rozmyte ślady opon rowerowych świadczyły, że stosunkowo niedawno ktoś tu musiał być. I raczej nie był to zbłąkany wędrowiec. Nie w taką pogodę.
Długo kręciliśmy się po tym lesie; dojechaliśmy do ogrodzenia jednostki w trzech różnych miejscach, zwiedzaliśmy mniejsze i większe przecinki; raz nawet Jos wspiął się na resztki myśliwskiej ambony, jednak nie zobaczyliśmy nic, co mogłoby przypominać lampion... Punkt jednak gdzieś tu musiał być, i to niedaleko.
Żeby nie utknąć tu do następnego dnia skorzystaliśmy z "wyjścia awaryjnego": zapisaliśmy aktualną godzinę przybycia w rejon punktu, z zaznaczeniem, że go nie odnaleźliśmy. Tu przyszła do głowy myśl: przecież mamy ze sobą rejestrator GPS! Choć zapomnieliśmy o nim całkowicie, on cały czas rejestrował nasz przejazd! Będzie więc można po wyścigu ocenić, jak blisko punktu byliśmy, i przekonać się, dlaczego nie udało się nam go odnaleźć. Pora wracać. Nic tu po nas. Do mety jeszcze kawał drogi.
8. Las Książenicki (p. 9.) - Stara Wieś (p. 3.)
Po niedługiej chwili, bo bez błądzenia, pojawiliśmy się znów koło "sklepu przy kałuży". Pora podjąć jakąś mądrą decyzję. Kolejny w naszych pierwotnych planach punkt - Las Młochowski (p. 6.) - oddaliłby nas jeszcze bardziej od mety. Od razu więc zostaje wykluczony. Pozostałe jednak znajdują się dość blisko trasy powrotnej, więc postanawiamy jechać do kolejnego, dalsze decyzje odkładając na później.
Nadal błędnie sądziliśmy, że mamy pół godziny czasu więcej, niż faktycznie, jednak od tego miejsca niewiele by to już zmieniło. Pedałujemy dalej. Znów mapa wskazuje, że punkt powinien być blisko drogi asfaltowej; tym bardziej, że wciąż jesteśmy w rejonie "Unijnych remontów". W jego okolicę docieramy szybko, jednak ważnego dla orientacji szczegółowej strumienia nie możemy znaleźć. Skręcamy w alejkę między domkami, jednak już po kilkuset metrach staje się jasne, że to nie tu. Podjeżdżamy więc kawałek dalej, i obraz widziany zaczyna coraz bardziej zgadzać się z mapą.
Znów skręt; teraz jedziemy po drodze, która powinna przechodzić bardzo blisko poszukiwanych "ruin domu". Żadnych jednak ruin nie widać. Zataczamy więc kółko, wybierając ścieżki gruntowe, które muszą zaprowadzić do celu, bo według mapy nie prowadzą nigdzie indziej. I znów po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Teraz widać, dlaczego wcześniej tych ruin nie dostrzegliśmy: zasłaniał je nowo budowany dom tuż przy drodze, same zaś ruiny dość skutecznie maskowały rosnące wokół drzewa.
Kolejny popis fantazji organizatorów. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu - przecież ktoś musiał znaleźć te miejsca wcześniej, bez mapy czy jakichkolwiek wskazówek. Pozostaje pytanie o mentalność i pobudki działania ludzi, którzy niemal bez celu kierują swe kroki w takie właśnie miejsca. Może nie są do końca normalni, ale bez wątpienia naprawdę wyjątkowi.
9. Stara Wieś (p. 3.) - Pruszków (meta)
I tu nagły przebłysk świadomości. Dotarło do nas wreszcie, jak to naprawdę jest z tym czasem. Oczywiście zaliczanie następnych punktów nie wchodziło już w grę. Szybko więc obraliśmy możliwie najprostszą trasę, omijającą jednak obszary, w których na pewno musielibyśmy jechać po drogach polnych. Trochę żal było, widząc, jak blisko są punkty; zwłaszcza jeden, Suchy Las, zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Jeżeli jednak mieliśmy w ogóle marzyć o dojechaniu na czas, nie było mowy o jakimkolwiek dalszym szukaniu.
Ze smutnymi minami pojechaliśmy w stronę Pruszkowa. Cel początkowo zdawał się być osiągalny, jednak z każdą minutą oddalał się coraz bardziej. Wiedzieliśmy, że jedziemy zbyt wolno. Nie mieliśmy jednak sił, by przyspieszyć. Pokonaliśmy już naprawdę spory kawał drogi, w dużej części naprawdę paskudnej, wykańczającej fizycznie i psychicznie. Świadomość porażki powoli zaczęła kłaść się cieniem na moich myślach. Dlaczego? Przecież zrobiliśmy wszystko, co się dało. Nie popełniliśmy wielu grubych błędów. Dystans był spory, ale przecież jeździliśmy już dłuższe. Trasa miejscami ciężka, ale w większości wręcz komfortowa. Nic tak naprawdę nie zawiodło. Rowery nadal jadą. Nawigacja szła nieźle. Nie jesteśmy jakoś strasznie wyczerpani. A jednak jedzie się, jakby powietrze stało się nagle gęstą, klejącą mazią. Trudno się zmusić, by pedałować dalej. Jednak nie można tak po prostu zrezygnować. Nie teraz. Nigdy.
I tu, ostatni już, cios "w plecy". Droga, tak wiernie prowadząca nas w stronę szczęśliwego końca, po raz kolejny wybrała sobie inny, niż upragniony przez nas, kierunek. Jej miejsce znów, o zgrozo, zajęło wyboiste błoto w lesie. Już zaczynałem walkę resztkami silnej woli, gdy rzut okiem na zegarek przypieczętował los wyścigu. To koniec. W tym właśnie miejscu i momencie minął ostateczny termin zgłoszenia się na mecie.
Stanęliśmy obaj załamani. Tyle wysiłku, tyle przygotowań, tyle nadziei. Na nic. Chwila zadumy i odpoczynku. Tylko myśli. Na nic. Ale czy naprawdę? Przecież wystartowaliśmy. Ja, kompletny amator, Josiv, z niewielkim doświadczeniem w klasycznych maratonach, zjawiliśmy się na starcie tego, niełatwego przecież, wyścigu. Może nieco zbyt ambitnie, ale odważnie wybraliśmy najtrudniejszą kategorię. Wytrwale, przez wiele godzin, brnęliśmy naprzód, nie zważając na trudną drogę, nieznajomość okolicy, kapryśną pogodę, brak odpowiedniego przygotowania i wbrew własnym słabościom; i dotarliśmy aż tu. Pokonawszy kilkadziesiąt kilometrów, mieliśmy przed sobą niewielki ułamek tego dystansu, aby dotrzeć do mety. Nie poddamy się bez walki. Jedziemy.
Droga wynurzyła się z lasu niewiele dalej. Tu już asfalt, w oddali widać pierwsze Zabudowania Pruszkowa. Zanim jeszcze do nich dotarliśmy, dało się dostrzec charakterystyczną kopułę welodromu - nasz cel. Ostatni już dzisiaj. Tak blisko. Nie zważając na to, że nikt nie czeka, nie wiwatuje, nie wznosi oklasków; z dumą rozpierającą piersi, naciskając na pedały najmocniej, jak nas było na to stać, przekraczamy linię mety. Z rękami w górze. Dla siebie. Bo było warto.
Nie byliśmy tam jednak sami. Część zawodników, którzy wcześniej ukończyli wyścig, nadal stała zebrana wokół sceny, gdzie odbywało się losowanie upominków od sponsorów. Nie było ważne, że nie bierzemy w nim udziału. Nie po to tu byliśmy. Prawdę powiedziawszy, nawet nie wiedziałem, że takie losowanie ma się odbyć.
Na mecie dwóch organizatorów przyjęło nasz przyjazd z uśmiechami. Znalazły się upominki, dyplomy dla uczestników, gratulacje. I dużo wody, tak bardzo nam teraz potrzebnej. Nawet usłyszeliśmy, że nasze karty startowe były chyba w najlepszym stanie ze wszystkich w tym dniu oddanych. Dobra robota, Jos. Uśmiechy znów wróciły na nasze twarze. To, co złe, zostało już za nami, i szybko się zapomni. To co dobre, zostanie z nami na zawsze. Wiedza i doświadczenie, jakie tu zdobyliśmy. Wspaniałe, niemal dzikie okolice, tak różne od widoków pełnej betonu i stali Stolicy. Cudowna atmosfera, wielu ciekawych ludzi, których przez cały ten dzień mieliśmy przyjemność widzieć zdecydowanie zbyt krótko. I dużo, naprawdę dużo świetnej, wyjątkowej zabawy. Wrócimy tu na pewno. Już za rok. Lepiej przygotowani, bardziej doświadczeni. I wtedy wszystko zacznie się od nowa.
Przygotowanie. Rozgrzewka. Jazda próbna ileś.
d a n e w y j a z d u
7.51 km
0.00 km teren
00:19 h
Pr.śr.:23.72 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Dziś jest TEN Dzień. Ale zanim o Dniu, najpierw trzeba się przygotować. Najlepiej, jak się da. W końcu to TEN Dzień :)
Najpierw rowerek. Zdjęta została super-lampka, wraz z okablowaniem i akumulatorami. Zamiast niej, ze względu na wymóg organizacyjny, założyłem mniejszą z wcześniejszych lampek. Torebka pod siodełkiem pozostała, uzupełniona o zestaw kluczy, scyzoryk i śrubokręt. Tak na wszelki wypadek. Prognoza pogody skłoniła mnie też do założenia błotniczków, a przewidywana trasa do zmiany oponek na "zimówki". I to była decyzja iście genialna. Do tego doszedł też mapniczek. Trochę było z tym kombinowania, bo nijak pasować nie chciał, ale po przesunięciu zwykłego liczniczka trochę w dół a Magicznego na rękę udało się - przy wykorzystaniu mocowania od super-lampki - wypracować sensowny kompromis:
Następnie ekwipunek. Do plecaczka tylko niezbędne minimum: dokumenty, komórki, trochę papu i piciu (o czym później), opaski ściągające, długopis. Mapa turystyczna, na wypadek zgubienia się w dzikich okolicach Pruszkowa. Do tego doszła bluza, która w późniejszym okresie dnia nie była już potrzebna. I to był minus, bo po nasiąknięciu wodą ważyła chyba tonę...
Wreszcie ja. Ubranko: odkurzone po zimie ciuszki termoaktywne, bo chłodno miało być i mokro, poza tym znów minimum: spodenki - pedałki i koszulka. I wszystko czarne :P Bluza zresztą też. Do tego dodatki, takie jak rękawiczki czy kask, wszystko poukładane i gotowe do zabrania. Teraz jedzonko. Śniadanko lekkie, ale pożywne, na drogę batony, dwa litry mikstury wodno - energetycznej i zagrycha "na Małysza". Powinno wystarczyć.
A więc wyjeżdżamy. Pobudka wczesna, szybkie pakowanie. Telefon od kolegi sygnałem do wyjścia. Pora dobrana tak, żebyśmy nie musieli stać w kolejce do rejestracji zawodników :D Jechaliśmy rześko, ale spokojnie. W końcu to tylko rozgrzewka. W czasie jazdy sprawdzałem, czy mapnik nadaje się do eksploatacji. Trochę się bujał, ale poza tym wyglądał nieźle. Pozostał więc na czas wyścigu i przydał się bardzo.
Po dojechaniu zastaliśmy taki widoczek:
Szybciorem więc do rejestracji :) Teraz "czas wolny". Można porozmawiać, popodglądać, sprawdzić to i owo, dopakować się porządnie, fotki porobić...
:P
... i przygotować się na start. Najwyższy wszak to już czas.
P.S. Niedawno całkiem, i zupełnie przypadkiem zresztą, odkryłem, że wreszcie da się zamieścić więcej niż jeden wpis o tej samej dacie. I zamierzam z tego skorzystać :D Reszta w następnej odsłonie serialu :)
Kategoria Jazda Próbna
Masa dla twardzieli
d a n e w y j a z d u
54.22 km
0.00 km teren
03:54 h
Pr.śr.:13.90 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
To był dziwny dzień. Od jakiegoś czasu pogoda była bardzo niestabilna, co przełożyło się na bardzo niską - jak na tę porę roku - frekwencję. Gdy wyjeżdżałem z domu, kolega poinformował mnie, że w centrum leje koszmarnie. U mnie było słoneczko. W czasie dojazdu delikatnie kropiło. Zaś gdy już dojechałem na miejsce, dostałem wiadomość, że z kolei okolice mojego domku zlewane są deszcze niemiłosiernie :)
Kolega, który mi zwykle towarzyszył na Masach, dziś nie przyjechał na rowerku. Za to przyszedł, a po drodze kupił mi mapniczek na jutrzejszą imprezę. Taki trochę badziewny, ale zawsze. Jutro się okaże, czy się do czegoś nadaje. Jakby co, można go łatwo zdemontować.
Za to miałem "pod opieką" innego kolegę - "młodego" ze wspominanych już dwukrotnie pruszkowskich znajomych. Nieletni, więc trzeba było zwrócić uwagę, ale radził sobie nieźle. Spodobało mu się nawet bardzo. Więc: do zobaczenia następnym razem!
Kategoria Masa Krytyczna
Na mokro
d a n e w y j a z d u
14.03 km
0.60 km teren
00:35 h
Pr.śr.:24.05 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Wbrew wcześniejszym oczekiwaniom mamy od kilku dni typowo wiosenne deszczyki przelotne. Całymi dniami i nocami. Nie pada ani mocno, ani długo, ale... "Nie znacie dnia ani godziny" :)
Nie zważając więc na kapryśną aurę założyłem błotniczki i pojechałem do pracy. I nie było źle! Jeśli więc jutro na Masie, czy pojutrze w czasie wyścigu nie będzie gorzej, to... nie ma się czym przejmować.
Trzymajcie kciuki!...
Przygotowań ciąg dalszy
d a n e w y j a z d u
34.45 km
1.20 km teren
01:29 h
Pr.śr.:23.22 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Najpierw szkolonko w pracy. Później znów do Pruszkowa, ale po wioskach różnych dziwnych. Głównie żeby się trochę poruszać. U znajomych trochę ponad godzina dyskusji na tematy: gdzie da się dojechać, a gdzie nie; gdzie opłaci się nadłożyć trochę po asfalcie, a gdzie lepiej ciąć po prostej przez krzaki; no i gdzie też mogą się ukrywać punkty. Zresztą o tym było w poprzednim wpisie. Musze przyznać, że dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. Teraz "tylko" zastosować to w praktyce.
Do zobaczenia na trasie!
P.S. Dostępne już dziś prognozy pogody na weekend raczej nie wyglądają optymistycznie. Ale przynajmniej nie będzie gorąco :D
Wyjazd zwiadowczy
d a n e w y j a z d u
24.53 km
0.00 km teren
01:05 h
Pr.śr.:22.64 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:136 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1075 kcal
Rower:De Flajt!
W ramach przygotowań do "waypoint'a" objechałem troszeczkę okolice Pruszkowa. Choć lepszym słowem byłoby tu: "liznąłem", bo co to jest 25 km, wliczając w to jeszcze dojazd i powrót...
Tak tylko chciałem zobaczyć, czego się spodziewać po jakości i ilości dróg, gęstości sygnalizacji świetlnej itp. Wracając odwiedziłem też tamtejszych znajomych. Mają te okolice naprawdę dobrze obcykane, i to również rowerowo. Umówiłem się więc na jutro na krótką dyskusję o "ciekawostkach nawigacyjnych", w tym: miejsca przepraw przez liczne rzeczki i strumienie, najszybsze trakty w mieście, trudności nawigacyjne w terenie... a także, korzystając ze zdjęć dostępnych w tym miejscu spróbujemy wymyślić przypuszczalną lokalizację przynajmniej niektórych punktów.
I tyle będzie musiało wystarczyć. Na poważniejszy trening czasu już niestety zbyt mało. Ale za rok - kto wie?...
P.S. Magiczny już mnie wnerwia. Nawet nie wiem, na ile podawane przez niego informacje są wiarygodne...
Kto późno wychodzi...
d a n e w y j a z d u
14.56 km
0.00 km teren
00:40 h
Pr.śr.:21.84 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
... ten ma mokry zadek :)
Mimo zapowiadanych opadów przelotnych pojechałem jednak do pracy na rowerku. I do samego końca wszystko było w porządeczku, jednak gdy już miałem wychodzić...
Spóźniłem się dosłownie kilka minut. Po przebraniu się w szatni zauważyłem, ze zaczęło kropić. Myślę ja sobie: "pokropi i przestanie, przecież to przelotne". O, jakże się grubo myliłem...
Teren firmy opuściłem dopiero po następnych dwóch godzinach. Szybciej się nie dało. A i tak drogi były całkowicie mokre. I znów pranie, mycie, smarowanie...
Kryzys motywacyjny
d a n e w y j a z d u
13.91 km
0.00 km teren
00:30 h
Pr.śr.:27.82 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Kolejny już raz tylko do pracy. Naprawdę muszę się sprężyć i wymyślić coś nowego, bo zaczyna wionąć nudą...
Ale za to deptam sobie zdrowo :) Blisko jest, więc nie zdążę się wykończyć, a przyjemnie jest oglądać TAAAKIE liczby na liczniczku:
Prawda, że ładne? Co prawda wracając byłem nieźle zmęczony i ciężko niewyspany, ale... udało się nie popsuć za bardzo :D
Tylko że... to i tak za mało, za krótko, zbyt jednostajnie... Poza kawałkiem frajdy i niewątpliwie skutecznym docieraniem do pracy nic to za bardzo nie daje. Naprawdę, najwyższy już czas na coś nowego!
Powtórka
d a n e w y j a z d u
14.04 km
1.50 km teren
00:34 h
Pr.śr.:24.78 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 614 kcal
Rower:De Flajt!
... z wczoraj. Tylko bardziej mokro :)
A w ogóle to myślę o czymś takim jak WaypointRace. Już nawet prawie się zdecydowałem - w końcu to praktycznie pod domem. Tylko w której kategorii? Pruszkowa nie znam prawie wcale, a też nie bardzo czuję się na siłach 100km zrobić w zaledwie sześć godzin. Niby na Nocnej była setka w niecałe pięć (właśnie, Nocna... muszę wpis uzupełnić...), ale raz, że bez szukania celu, a dwa to same asfalty. A tu takiej gwarancji nie ma; ba - nawet zapowiadają jakieś krzaki... które też bardzo lubię :)
Więc jeszcze się zobaczy. Chwila czasu została przecież. Niedługa, ale zawsze. Będzie o czym dumać w pracy.