Jesienią w twarz
d a n e w y j a z d u
13.30 km
0.00 km teren
00:31 h
Pr.śr.:25.74 km/h
Pr.max:44.00 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
W sumie ładnie jest. Słonko wreszcie wyszło. Liście we wszystkich odcieniach czerwieni, żółci i brązu złocą się na drzewach i trawnikach. Prawie nie zauważa się chłodu, choć nocami regularnie łapią przymrozki.
Tylko nie wiem za co wiatr tak się uwziął, żeby wiać mi ciągle w buzię...
Rower - sposób na Zaduszki
d a n e w y j a z d u
13.31 km
0.00 km teren
00:31 h
Pr.śr.:25.76 km/h
Pr.max:37.70 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Do pracy. Mimo iż Dzień Zaduszny dopiero jutro (gdy będę wracał), już dziś zamknięto jedną z ważniejszych - zwłaszcza ostatnio - dróg w mojej okolicy. Zamknięto dla samochodów. Mnie to oczywiście nie dotyczyło. Spokojnie więc, po pustej drodze z równiutkim, prawie nowym asfaltem, pojechałem sobie dumając o losach wszechświata do pracy.
I tak sobie myślę: gdyby chociaż jedna trzecia ludzików odwiedzających w tych dniach cmentarze, wzorem "Damy w Kapeluszu" czy też "Dziadka ze Sztycą" - dwojga niemłodych już ludzi ZAWSZE obecnych na Masie Krytycznej - przybyła na rowerach, a reszta mogła wreszcie zaufać zupełnie obecnie nieprzydatnej do niczego warszawskiej komunikacji publicznej, to przecież nic nie trzeba by było zamykać. I korków by nie było, i wypadków; rozjechanych trawników, zasmrodzonego powietrza, hałasu, nerwów i całej tej "śmierdzielowej" reszty...
Kopniak w zadek potrzebny od zaraz!
d a n e w y j a z d u
57.60 km
0.00 km teren
04:07 h
Pr.śr.:13.99 km/h
Pr.max:39.30 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Sam więc sobie nakopałem. Za tak dłuuugą przerwę. Pojechałem na Masę.
Ubrałem się dość zimowo, jednak nocny przymrozek zaskoczył nawet mnie. Poza tym kilometry odbiły się wystarczająco mocno tak na moim zadku, jak i na rękach, żebym miał "za swoje".
Znów spotkanie z Josem, i kilka nowych, ciekawych pomysłów. Nadal nie ogarniam jego koncepcji rowerowej, ale wystarczy mi, że jest choć po części zbieżna z moją. No i bez wątpienia jest ciekawiej...
P.S. Coś pomieszało daty w tutejszym kalendarzu - są dwa dni 25 w październiku, przez co data tego wyjazdu, choć prawidłowa (30.09), wskazuje błędnie na sobotę, a nie tak jak powinna, na piątek. Normalnie bym się nie przejął za bardzo, ale przecież Masa Krytyczna jest zawsze w piątki...
P.P.S. Wychodzi na to, że błąd jest tylko w kalendarzu przy edycji wpisu. Na głównej stronie dni tygodnia wyświetlane są prawidłowo.
Kategoria Masa Krytyczna
Pożegnanie Pienin
d a n e w y j a z d u
17.20 km
9.40 km teren
01:33 h
Pr.śr.:11.10 km/h
Pr.max:48.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
I Gorców, oczywiście, gdyby ktoś miał wątpliwości.
Ostatniego dnia wybraliśmy się na spokojną wycieczkę po łagodniejszych górkach. Dzień wcześniej, w ramach przerwy, wypoczynku i towarzyszenia przewodniczce, te same trasy przemierzaliśmy na piechotkę. Teraz, na rowerkach, spokojnie pedałowaliśmy po grzbiecie górek na południe od Szczawnicy, wzdłuż granicy Polsko - Słowackiej.
Do samej Szczawnicy podjechaliśmy samochodem. Już jakiś czas temu odkryliśmy, że to dobry sposób na poszerzenie zasięgu naszych wypraw. Jakbyśmy Amerykę odkrywali...
Sobota, pogoda piękna, sporo więc turystów. Ale na rowerkach tylko my. Prędkości żadne, podziwiamy widoki. Po drodze jakaś szopka, w której baca handluje oryginalnym, certyfikowanym Oscypkiem.
Spokojne zjazdy, długie, ale nie zabójczo strome podjazdy. Sporo łąk i pastwisk zwiększa walory widokowe trasy. Turyści, zwłaszcza dziewczęta, reagowali dziwnymi uśmiechami na nasz widok.
Po jakimś czasie zostało już tylko "w dół". Nauczeni doświadczeniem obniżamy siodełka, i nieco na przełaj, drogą wyraźnie widoczną, choć nieobecną na mapie, omijamy jednego całkowicie nieprzejezdnego garba i wracamy na szlak jakieś sto metrów niżej. Klasyczny singletrail, tylko turystów trzeba omijać po polu, bo to oni maja tu pierwszeństwo. Ubaw po pachi :)
Krótka przerwa przy szałasie komercyjnym, kilka fotek, i zjazd do wozu. Jośkowi jeszcze mało, wiec wraca do domu szczytami (fajnie ma), ja odprowadzam samochodzik. Dziwne uczucie jechać z tylko jednym rowerkiem na wieszaku...
Pora kończyć tę piękną wycieczkę. Jutro jeszcze krótki wyskok do Liberatora...
...a potem już tylko do domu.
Nie mówię: "żegnajcie, góry". Na pewno tu wrócę, i to już niedługo. Ale wyjeżdżać z tak pięknych miejsc zawsze jest trochę żal...
Czerwony pech
d a n e w y j a z d u
25.00 km
21.20 km teren
02:37 h
Pr.śr.:9.55 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
Bazując na dotychczasowych doświadczeniach, a jednocześnie odczuwając niejaki brak oznakowanych szlaków w najbliższej okolicy, zdecydowaliśmy "zamknąć" przejazd szlakiem czerwonym. Rozpoczynając na odwiedzanej ostatnio Przełęczy Knurowskiej skierowaliśmy się na wschód, w stronę szczytu Lubań, a następnie znanym już i lubianym zjazdem do Krościenka.
Stopień trudności i jakość szlaku - tej części, której jeszcze nie znaliśmy - nie odbiegały od naszych przewidywań. Trochę podchodzenia się zdarzyło, lecz wiele podjazdów dało się przejechać. Poza tym spore odcinki prawie poziome, no i oczywiście zjazdy - czasem nawet dość trudne, ale nic tak ekstremalnego, jak pod Turbaczem.
Jeszcze przed dojazdem do Lubania zdarzyła mi się przykra niespodzianka. Niedługo po dłuższym postoju, na prawdę powiedziawszy nieszczególnie trudnym podjeździe, zerwał mi się łańcuch. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ot, dwie zewnętrzne płytki ogniwa rozgięły się i "uwolniły" od sworznia. Pech. Jednak my przezorni jesteśmy, odpowiednie wyposażenie wozimy ze sobą. Usiadłem więc sobie obok szlaku, zabrałem się dziarsko do pracy, i już po zaledwie trzydziestu minutach, z łańcuchem krótszym o dwa ogniwa, ruszyliśmy w dalsza drogę.
Od Lubania znów zaczął się piękny zjazd. Tym razem, "doświadczeni", nie zatrzymywaliśmy się, gdy w tym samym miejscu co poprzednio Jos poczuł spaleniznę. Dalej był spokojniejszy kawałek, hamulce ostygły same :)
Niedaleko od początku asfaltu w Krościenku zdarzyła się kolejna przykrość, i to znowu u mnie. Tym razem kapeć, i to ten najbardziej irytujący - przycięcie felgą. Trochę mnie to zaskoczyło, bo o dobre ciśnienie w oponkach dbam, a i jeżdżę w miarę ostrożnie i delikatnie; ale faktycznie tym razem trochę mnie poniosło z prędkością i momentami bywało ostro. I znów podręczy warsztacik na skraju szlaku, wymiana dętki, i znów na rowerki :)
W Krościenku postanowiliśmy, choć plany były inne nieco, spróbować załapać się na sprawdzony wcześniej autobus, aby podjechać po zostawiony pod przełęczą samochód. Podjeżdżający na przystanek Autosan, co zaskoczyło nas ogromnie, miał zaspawane bagażniki! Chwilę musieliśmy przekonywać szofera, ale ostatecznie zabraliśmy się na tyle z rowerkami w przejściu między fotelami. Jak za starych czasów...
Reszta już bez emocji. Ciekawy to był, i pracowity dzionek. Jak do tej pory ta trasa była najdłuższa, i raczej już nie uda się tego wyniku poprawić. I przyznaję, wieczorem czuć było te kilometry w nogach...
No ale przecież te właśnie kilometry pozwoliły przekroczyć jedocześnie dwa okrągłe wyniki: PIĘĆ TYSIĘCY kilometrów łącznie na nowych rowerkach, oraz DWIEŚCIE kilometrów w terenie. Podwójny powód do radości :D
P.S. A no, i jeszcze mapka :)
Kategoria Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia
Wokół podwórka, za to z wrażeniami
d a n e w y j a z d u
4.60 km
2.40 km teren
00:43 h
Pr.śr.:6.42 km/h
Pr.max:27.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
I to jakimi!
Wybraliśmy się najpierw na spacerek, aby pooglądać najbliższą okolicę i wypatrzyć krótką, ale ciekawą traskę techniczną. Doprawdy zadziwiony jestem wielce mnogością dróg, dróżek, ścieżek i innych deptaków przecinających pola, łąki i lasy wokół tutejszych wsi. Ale ja nie o tym miałem...
Trasa była wyjątkowa, niezwykle różnorodna pod względem zarówno nachylenia, jak i stanu nawierzchni. W jednym miejscu środkiem nie najgorszej, choć bardzo stromej polnej drogi - trasy naszego zjazdu - szła głęboka, za to wąska i obrośnięta trawą wyrwa po wartkim potoczku.
Coś nie bardzo wymierzyłem z jakimś kamieniem. Za mało cofnięty też byłem, zdaje się. Śliska trawka, ściśnięty hamulec, uskok kółka, i leeecę... balistycznie, wystrzelony z siodełka przez obracający się wokół przedniego koła rower. Nie pierwszyzna to; krótkie pchnięcie kierownicy, nogi wypięte z zamków i rozpostarte szeroko, aby nic nie zahaczyć, separacja od rowerka i przygotowanie do lądowania. Jeden tylko kłopocik był z lądowaniem: ziemia nie chciała się zbliżać...
Dobrze, że punktu K na tej skoczni nie przewidziano. Przyziemienie dość brzydkie, na lewą nóżkę; w ostatniej chwili udało się ominąć dość spory głazik, coby się nie połamać. Z metr szorowania po kamieniach, górskie metody zatrzymania wyuczone jeszcze w dzieciństwie, i już po problemie. Patrzę na się: trochę krwi, przetarte gacie - zadziwiająco bez strat poważniejszych. Podchodzę więc do rowerka: Przytarty lekko jeden różek oraz obudowy jednej lampki i GPS'a. Tylko tyle? Ja to cholewcia mam fart :)
Ale myliłby się ten, kto by myślał, że to koniec! Po kilku metrach zrobiłem dokładnie to samo :P Tym razem opóźnienie lądowania mnie nie zaskoczyło. Przyziemiłem gładko, z telemarkiem; pięć metrów dobiegu na butach i zatrzymanie na polu sąsiada. Z rowerkiem znów nic. Tym razem jednak moja psyche postanowiła dać mi pstryczka w nos i przykręciła kurek z adrenaliną. Kto to przeżył, wie, co to znaczy: drżące kończyny, brak precyzji czy nawet siły mięśni, rozmyta koncentracja, kłopociki ze skupieniem wzroku itp. OK, myślę, lekcję zrozumiałem.
Dalej już delikatnie, powolutku, do punktu spotkania z Jośkiem i przewodniczką. Byli bardziej tym wszystkim przejęci, niż ja. Dobrze, że tego wszystkiego nie widzieli...
Po krótkim opatrywaniu, od którego nie udało się wybronić, zjazd do sklepu. Później Jos pojechał na drugą stronę rzeki, która ciągnęła Go od dnia przyjazdu, a ja grzeczniutko popedałowałem do domciu.
I na koniec zafundowałem sobie sukcesik: dojechałem! Na samą górę, do chatki, wdarłem się po czternastominutowej wspinaczce (z trzema przerwami), ale za to ucieszony jak dziecko z lizaczka :D
Jos wrócił po czterech godzinach. Po zmroku. Wariat.
P.S. Tym razem z mapką wszystko w porządku. Tradycyjnie już przerwy w zapisie to odcinki pokonane na nóżkach. Ciekawe, czy ktoś to w ogóle ogląda?...
Kategoria Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia
Kto żyw (jeszcze), na Turbacz!
d a n e w y j a z d u
21.50 km
15.60 km teren
01:58 h
Pr.śr.:10.93 km/h
Pr.max:49.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
Zaczęło się od tego, że wstaliśmy bardzo późno. Po części ze zmęczenia po dniu poprzednim, po części z powodu nie najlepszej tym razem pogody. Prognozy przewidywały i mżaweczkę, i trochę błękitu, więc...
Plan rodził się w wielkich bólach. Różne warianty, różne mapy, różne przebiegi tych samych szlaków, ścieżki różne dziwne i normalne... No i szlak rowerowy, bo chcieliśmy tym razem pokręcić trochę korbami po górach. Jak się jednak okazało, to, co ktoś mądry uznał za szlak rowerowy, może czasami nieźle zadziwić.
Skorzystaliśmy z posiadania autka, i podjechaliśmy do sąsiedniej wioski - w nieco inny punkt szlaku czerwonego, którym jechaliśmy dzień wcześniej. Zdecydowaliśmy też pojechać w przeciwnym kierunku, w stronę Turbacza - okolicę niezwykle atrakcyjną widokowo i rekreacyjnie. I odpowiadało nam to również pod względem domniemanej trudności, gdyż świeżo w pamięci mieliśmy zjazd do Krościenka. Tym samym szlakiem, więc "powinno być podobnie". Prawie było. "Prawie" robi dużą różnicę.
Jechaliśmy z prawa na lewo. GPSies znów namieszał, ale już wiem, ze to nie jego wina. To wina programu od mojego logera. Wiem też, dlaczego tak się dzieje. Następną razą postaram się lepiej. Obiecuję.
Początkowo asfaltem od miejsca porzucenia autka. Dość podgórnie, ale na luziku, z relaksem, wdrapaliśmy się na przełęcz. Tam w teren, szlakiem czerwonym. Początkowo nie było najgorzej. Jeszcze trochę słonka, wiaterek nie za silny. Odcinki "chodzone" stosunkowo krótkie. Warunki jednak systematycznie się pogarszały - kamienie, trochę błota, strome brzegi szlaku bez płaskiego dna, i coraz bardziej w górę. Aż doszliśmy do zboczy Kiczory. To nas prawie pokonało. Zawzięci jesteśmy, to prawda, ale wtedy... ciemność nastała, chłod i pierwsze krople. W lesie jeszcze sucho, ale wilgoć czuło się w powietrzu. I ciągle w górę... Podchodziliśmy prawie godzinę.
Gdy wreszcie wynurzyliśmy się z lasu, chwyciła nas w swe zimne objęcia deszczowa chmura. Widoki żadne, pada w oczy, mleko wszędzie tak gęste, że można zwątpić w istnienie czegokolwiek poza nim... I wiatr, przejmujący, chłodny, nieprzyjemny. Byliśmy już nawet się zastanawiali, czy aby nie dać spokoju.
Późno się robi i w ogóle jakoś tak nie bardzo. Ale tam, na końcu, pod samym Turbaczem, do którego przecież już bliżej niż dalej, powinno coś być: chatka jakaś, wiata czy chociaż szałasu kawałek, gdzie można by się przebrać, banana zjeść, odpocząć. Przezornie wzięliśmy spory zapasik ubrań dodatkowych. Tylko ochraniaczyków nabutnych nie wziąłem. A przydałyby się bardzo.
I ostatnia przełęcz wreszcie. Tu już wszystko sięgnęło apogeum - deszcz, wiatr, nic nie widać... Drogi już całkiem rozmokły. Ale to przecież, choć nie widać, musi być tuż! I wtem, podczas mozolnego wkręcania się pod błotnisty stok, z mgły wyłoniło się... wielkie schronisko PTTK! Z dachem, ciepełkiem, restauracją nawet! To jak raj na szczycie góry, niemal niebiański pałac dla strudzonych wędrowców, przystań spokoju, ostoja i oaza, a wreszcie cel naszej dzisiejszej wyprawy...
Odpoczynek. Radość. Refleksja. I ciepła herbatka z borówką. Raj na ziemi.
Ciuszki obeschły nieco, rowerki się opłukały. My odsapnęliśmy, i to solidnie. I pogoda, jakby mocą czaru jakiegoś, zupełnie odmieniona: wiatr ucichł niemal zupełnie, chmury się przerzedziły, nawet błękit ukazał się tu i ówdzie... Jednak nie było czasu na więcej. Pora późna, czas zjeżdżać.
Zjazd był szybki, ale znów trudny. Droga mokra, sporo błota. Na długich, zwłaszcza stromych odcinkach woda wyżłobiła szlak na kształt litery V, gdzie strome brzegi trasy schodziły się w wąskim, kamienistym dnie. Sporo na hamulcach, ale też nowa technika - "na rynienkę". A polegało to na tym, że przejeżdżaliśmy ze sporą prędkością z jednej strony szlaku na drugą. Zakręt na pochyłym brzegu, gdzie siła odśrodkowa pozwalała się utrzymać przez kilka sekund na gładkim błotku, i znów do środeczka. Spora prędkość, dobre amorki, i przelot po kamieniach na drugą stronę. I znów zakręt, i tak dalej. Adrenalina, emocje, doskonała praca zawieszenia, znów modły dziękczynne za hamulce. Ten rower jest po prostu nieziemski!
Najtrudniejszą część zjazdu ominęliśmy - po mokrych kamorach i błocie taka stromizna to wyrok śmierci. Zjechaliśmy za to trasą wycinkowo - traktorkową na drogę leśną wzdłuż strumienia w dolinie. Tam pierwsze chatki, niedługo asfalt, i na pełnej prędkości w dół, do samochodzika. Pani w sklepie, koło którego autko stało, przywitała nas - zabłoconych, mokrych, ale ewidentnie szczęśliwych - wielkim uśmiechem :)
Trzy słowa od rowerzysty prowadzącego w ramach podsumowania. Całość wycieczki, choć sama jazda trwała niecałe dwie godziny, zajęła nam łącznie ponad cztery. "Och-ów" i "ach-ów" pod adresem rowerka - amorków, hamulców, ogólnie całości - mógłbym tu teraz wstawić naprawdę niezliczone ilości. Ale znów - właśnie do takich wypraw był planowany, to jest jego żywioł, i tu po prostu musi się sprawdzić. Nawet do oponek się przekonałem, choć w nielicznych miejscach wykazały swą słabość - w porównaniu z Nobby Nic'ami z Flajta, które nie zawiodły jeszcze nigdy - brakiem wystarczającego trzymania bocznego. Ale nic, co by mogło wystraszyć. Było naprawdę pięknie.
A teraz mycie, czyszczenie, pranie. Skąd my to znamy...
Zrozumieć Downhill'owca...
d a n e w y j a z d u
21.66 km
10.76 km teren
01:28 h
Pr.śr.:14.77 km/h
Pr.max:45.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
... czyli spacer ekstremalny z rowerem na plecach :)
Wyjazdu dzień drugi, i do tego poniedziałek. Pogoda śliczna nadal, choć dalsze prognozy wzbudzają mieszane uczucia. Trzeba więc korzystać!
Wymyśliliśmy dość karkołomny (momentami nawet dosłownie) plan na dzisiejszą "przejażdżkę". Najpierw z chatki pod górkę, do szlaku zielonego. Generalnie jak się da, bo żadna ścieżka - przynajmniej według mapy - do szlaku nie dochodzi. Ale przewodniczka mówi, że jak jesteśmy narwani i pomyleni, to dojść się da, i że Ona już nie ma siły nam tłumaczyć, że się nie da :P
Z tej części drogi mapka wygląda tak:
Trasa przerywana nie bez powodu, albowiem zawiera ona tylko te odcinki, które dało się faktycznie jechać... Reszta to wspinaczka, i to momentami dość stroma. W pewnym momencie, gdy już naprawdę drogi brakło, wspinaliśmy się śladem zrywki drewna pod stok o nachyleniu znacznie przekraczającym ludzką przyzwoitość, a gdy i śladu zabrakło - czyli ostatnie sto metrów wysokości - przez las, krzaki jeżyn, gałęzie pozostałe po wycince...
W końcu dotarliśmy. Jednak radość, choć wielka, okazała się przedwczesną nieco - do spotkania ze szlakiem czerwonym, który miał prowadzić nas w dalszą drogę, bynajmniej nie było łatwo... I tu też sporo spacerku. Zwłaszcza pod końcową górkę, której nachylenie... wiecie, co przekraczało :)
Aż wreszcie szlak czerwony, i całkowita odmiana! Nareszcie w dół!
O, mniej więcej tak:
Co to był za zjazd! Nachylenie od spacerowego do nieco mniejszego, niż na drodze do sklepu, cały czas w dół, droga szeroka, nieco kamienista, nieco gruntowa... Na tyle niezła, że odważyliśmy się testować teorię o lepszej pracy amorków na większych prędkościach. I wiecie co? To prawda! Amorki zaczynają naprawdę pięknie spełniać swoją rolę dopiero po przekroczeniu pewnej, nazwijmy ją granicznej, prędkości. Sunęło się, że hej!...
Teraz zaczynam rozumieć co Downhill'owcy widzą we wnoszeniu rowerka na plecach na górę tylko po to, żeby z niej zjechać. Nie to, żebym się przekonywał, czy coś, ale naprawdę wrażenia nieziemskie. Warto było te kilka godzin mozolnie się wspinać, aby przez nieco ponad trzydzieści minut być znów na dole.
Tylko hamulce protestowały. Moje nieszczególnie, były bardzo ciepłe, ale bez sensacji; Jośkowe za to zaczęły dość solidnie śmierdzieć spalenizną. Dlatego właśnie w połowie zjazdu mieliśmy dość długą przerwę.
Ale cóż, nawet przy jego niskiej wadze mikrotarczki, jakie ma założone na rowerku, nie miały raczej większych szans.
Czy ktoś wie, jak daleko jest od smrodu spalenizny do ugotowania płynu w hamulcach?...
W Krościenku długa przerwa na regenerację i pizzę. Która zresztą była sporym błędem. Przez nią właśnie nie dałem rady podjechać od Dunajca do naszej chatki.
I tak właśnie, z niemal całodniowego wypadu dało się wysupłać "zaledwie" półtorej godziny jazdy. Ale te dziewięćdziesiąt minut na długo pozostanie w naszej pamięci...
P.S. GPSies, z którego usług korzystam wklejając tutaj mapki, trochę porypał kolejności odcinków... Ale mam nadzieję, że w porównaniu z opisem ludziki domyślą się, jak powinno być. Ludziki tutaj mądre są, rozumne, to się domyślą. Mam nadzieję...
Wyjazdu dzień pierwszy
d a n e w y j a z d u
4.70 km
1.60 km teren
00:30 h
Pr.śr.:9.40 km/h
Pr.max:23.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
I stało się.
Po całonocnej podróży dotarliśmy wreszcie do uroczej miejscowości "na końcu świata". Powiem tylko tyle, że chatka, w którj nocujemy, w swojej ponad stuletniej historii po raz pierwszy widzi internet. I pewnie nie może się nadziwić...
Garść jeszcze informacji o przygotowaniach: do realizacji wyjazdu musiałem dokonać dwóch znaczących inwestycji. Po pierwsze wieszaczek na rowerki. Taki bajerancki, choć jeden z najtańszych. Wieszany na haku holowniczym; który zresztą, choć założony do samochodu w zupełnie innym celu, niezwykle okazał się przydatnym. Po raz kolejny potwierdziło się, że lepiej mieć niż nie mieć :)
Drugą inwestycją, którą już zresztą wspominałem, były hamulce. Konkretnie zaś tarcze; moje mikruśne sto sześćdziesiątki musiałem - wiedząc, czego się będziemy mogli spodziewać - zmienić na większe: na tył zawitała niemal normalna tarcza sto osiemdziesiąt, na przód zagościła solidna patelnia o średnicy przekraczającej milimetrów dwieście.
Największym jednak problemem było znalezienie adapterów, gdyż - niefartownie - moje hamulczyki mają mocowanie IS, zamiast "normalnego" Post-Mount. Nabiegałem się jak dziki. Ale znalazłem!
Więc jesteśmy w górach. Po dwóch zarwanych nocach i ponad czterystu kilometrach poszedłem spać. Po drzemce jednak postanowiliśmy, korzystając z potrzeby wizyty w sklepie, "popróbować się z górkami".
Przewodniczka mówiła: "tędy nie dacie rady, tamtędy to może, ale to trzeba być nienormalnym żeby tu na rowerach...". To "może" było wystarczające :) Zaczęliśmy króciutkim podjazdem. Trochę wypompowało płucka, bo diabelnie stromo, ale daje rady... do chwili, gdy zaczyna się zjazd. Panie, co tam się działo...
Stromo. Kamieniście. Trochę błota i trawy, kszaczory bijące po kasku. Niedoświadczone mieszczuchy, z pełnymi gaciami strachu i obłędem w oczach, panicznie zaciskając klamki hamulców rzucili się w przepaść. Tego już ludzkie słowo opisać nie zdoła...
Na dole krótki pacierz dziękczynny, i rogal dookoła całej głowy :D
Do sklepu po chodniczku, powrocik po asfalcie... aż do podjazdu pod samą chatką. Josiek podjechał. Ja nie dałem rady...
A teraz do łózia. Jutro plan znacznie ambitniejszy. Przynajmniej na razie :)
Przygotowania
d a n e w y j a z d u
6.74 km
0.00 km teren
00:18 h
Pr.śr.:22.47 km/h
Pr.max:33.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Pojechałem na rowerku odebrać samochód. Tym razem wybrałem Flajta, bo wiaterek w mordę, spec z warsztatu nalegał, a w samochodzie miejsca więcej, bo drzwi już na właściwym miejscu.
Powoli dobiegają końca przygotowania do wyjazdu. Dzień przed datą pisania tego tekstu udało mi się wreszcie - po tygodniu poszukiwań - znaleźć pożądane przeze mnie akcesoria usprawniające rowerek, a konkretnie hamulce. To naprawdę ważne.
Jutro wyjeżdżam. W dzicz niemalże. Nie ukrywam, że pojeździć na rowerku; i to na Byczku, bo do takich właśnie okazji miał służyć i takie jego przeznaczenie. Może być mała trudność z aktualnością tutejszych wpisów, bo sieć globalna nie wszędzie dociera; a przynajmniej nieregularnie.
Będę się starał. Życzcie szczęścia. Do zobaczenia.