• Słoń na rowerze

  • Czyli Wielka Pędząca D**A
    ...
    dosłownie.
  • Wpisy archiwalne w miesiącu

    Maj, 2010

    Dystans całkowity:297.94 km (w terenie 43.90 km; 14.73%)
    Czas w ruchu:15:31
    Średnia prędkość:19.20 km/h
    Maksymalna prędkość:46.00 km/h
    Liczba aktywności:10
    Średnio na aktywność:29.79 km i 1h 33m
    Więcej statystyk

    Nowej do pracy trasy objeżdżanie

      d a n e    w y j a z d u 30.29 km 2.80 km teren 01:13 h Pr.śr.:24.90 km/h Pr.max:37.50 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Niedziela, 30 maja 2010 | dodano: 03.06.2010

    Nowej pracy zdobycie należało uświetnić wyjazdem na rowerze. Oczywiście żeby sprawdzić, czy da się wykorzystać go do regularnych dojazdów. I co?

    I się da. Nawet fajnie, w miarę szybko, raz tylko przekroczyć trzeba krajową ósemkę, a poza tym... Było by cudnie, gdyby nie Suchy Las. Wioska taka. Było już o niej. Ten, kto nadał jej nazwę, musiał cierpieć na ból brzucha chroniczny co najmniej.

    Tym razem było w miarę sucho, bo przez tydzień wcześniej prawie nie padało. Ale teraz... od tygodnia znów pada codziennie. Na razie więc nie ryzykuję. Ale już wiem, że się da.

    I o to chodziło.

    Max speed wykręcony własnymi nóżkami. W ogóle trasa tak fajna, że można spory kawałek przejechać ponad trzydziestką. A może to ja taki dobry jestem?...



    Oblot po przeglądzie

      d a n e    w y j a z d u 30.27 km 5.70 km teren 01:26 h Pr.śr.:21.12 km/h Pr.max:34.90 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 29 maja 2010 | dodano: 29.05.2010

    Doczyściłem Flajta. Nie było z tym dużo roboty, ale i czas nie rozpieszczał nadmiarem.

    Przede wszystkim rozebrałem główne komponenty (koła, siodełko, łańcuch, korby i support), aby dało się to porządnie umyć w wannie. Bardziej rozbierać nie było potrzeby - tym razem aura na trasie maratonu nas oszczędziła. Oczywiście starannie przemyłem napęd, łącznie z odtłuszczaniem i ponownym smarowaniem; reszta jednak obyła się o wodzie i szmacie. Z części nie zdjętych z roweru szczególnie potraktowałem tylko zadnią przerzutkę - szkoda by było rolkami zawalonymi starym smarem upaćkać czyściutki łańcuch.

    Wybrałem się na północ, na Bemowo, do Kasiowej pracy. Na kawkę. Przyjemnie było znów odwiedzić normalne lotnisko. Na czas pogaduszek rowerek postawiłem pod ścianą, ale za to w zacnym towarzystwie:



    Dalej pojechałem wokół lotniska, przez lasy, poszukując wygodnej drogi z "łosiowego miejsca spotkań" (do którego jakoś regularnie nie udaje mi się trafić) na południe. A w zasadzie drogi odwrotnej, ale w ten sposób szuka się łatwiej :) I znów trochę porypałem, końcówkę leśnej drogi zaliczając ścieżką wzdłuż jakichś torów. Znaczy "ścieżką" raczej, bo choć na pewno tam była, to chyba nie pamiętała już żadnego roweru. A i pieszych nieszczególnie.

    Reszta to już asfalty, prawie dokładnie na południe - z niewielkim błądzeniem po "starym" Ursusie - do domku. Oblot się udał, wszystko gra jak należy. Na dziś wystarczy.


    Kategoria Warsztatowe Igraszki

    PKT, czyli Pruszkowski Kebab Tradycyjny

      d a n e    w y j a z d u 8.04 km 0.00 km teren 00:24 h Pr.śr.:20.10 km/h Pr.max:28.20 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 22 maja 2010 | dodano: 29.05.2010

    Oczywiście, jak po każdej wizycie w Pruskowie, pojechaliśmy z Jośkiem na Kebaba. Oczywiście "najlepszy kebab w Warszawie i okolicach" znajduje się "w okolicach". Oczywiście u Semira, czyli Karim Kebab na ul. Kraszewskiego.

    Tam, dość nieoczekiwanie, natknęliśmy się na Znajomych, niestety bez głównego Znajomego, który złożony niemocą dogorywał w łożu. Dołączył też do nas po chwili Młody Znajomy, który również brał udział w maratonie. I znów było miło, smacznie, rodzinnie...

    A potem powrót do domku. Resztką sił, zwłaszcza po Dużej Porcji (Jos męczył pół godziny, ja dziesięć minut). Pod koniec znów odezwała się moja "dolegliwość". Josiek wdepnął na szybką herbatkę i pojechał do siebie (a raczej do "swojej" :P ).

    I tak kolejny udany dzień na rowerze uznaje się oficjalnie za zakończony.



    Błoto w pełnym słońcu, czyli WaypointRace '10

      d a n e    w y j a z d u 69.00 km 25.00 km teren 04:15 h Pr.śr.:16.24 km/h Pr.max:36.20 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 22 maja 2010 | dodano: 29.05.2010

    Po "przejeździe honorowym" zebraliśmy się na parkingu przed torem kolarskim BGŻ "Arena". Ciasno. Grubo ponad trzystu zawodników. Lekkie opóźnienie, narastający dreszcz emocji. Rozdano mapy. Jeszcze dobrze nie zdążyliśmy ich obejrzeć, jeszcze Jos walczy z nie przećwiczonym wcześniej ułożeniem sprzętu, a już pada komenda: "Start!". Tak szybko?

    Pierwsi zawodnicy ruszają natychmiast. My chwilę zwlekamy. Wyjeżdżamy z terenu "Areny" w małych grupkach maruderów. Kierujemy się na południe, prosto do punktu nr 2. Przystajemy na chwilę w pobliżu stacji WKD Komorów, by zmienić zamiary podróży głównymi drogami i zapuścić się w wąskie osiedlówki. Wciąż prosto na południe. Wpadamy w las, który rok temu przysporzył nam sporo kłopotów. I tym razem nieco nas zwiódł, obdarzeni fantazją organizatorzy umieścili punkt zwrotny na przecięciu ścieżek leśnych... których w tym miejscu jest prawdziwa mnogość. I wszystkie takie same. Z niewielką tylko stratą na błądzenie, pod koniec polegając na "nawigacji tłumnej" docieramy do zatłoczonego punktu. Zaliczenie punktu "najszybciej, jak się da" oznacza trzy minuty stania w kolejce. Nic dziwnego - w końcu większość zawodników ze wszystkich kategorii wybrała ten punkt jako pierwszy.

    Po "zaliczeniu" ruszamy dalej na południe. Jos trzyma obie karty, ja nawiguję - nic nowego. Jedziemy dokładnie na południe, ścieżką, której nie wybrał zdaje się żaden inny zawodnik. Trudniejsza jest niż okoliczne, ale nam to nie przeszkadza - nie takie żeśmy w Pieninach jechali. Jednak tu właśnie zdarzył się "Wielki Pech". W przypływie emocji nie zorientowałem się jeszcze, że nadal jadę na zablokowanym amortyzatorze. Trudna ścieżka, mimo trzech dni słońca poszycie leśne nadal mokre, śliska gałąź pod ostrym kątem, i... gleba. Obciach po pachy. Obcykany z takimi zdarzeniami, walcząc w duchu z bólem kolejny już raz ciężko doświadczonej nogi, w trzydzieści sekund robię przegląd roweru. Jos gapi się w mapę, żeby nie tracić czasu. Wszystko w porządku, więc wskakujemy na rowery i ruszamy... by za krótką chwilę znów stanąć. Tym razem powodem jest moja "niemoc". Dręcząca mnie od rana lekka dolegliwość żołądkowa tu właśnie zdecydowała się objawić pełnię swych możliwości. Josiek, obdarzony błogosławieństwem i kopem w zadek, rusza dalej. Ja, zgięty "niemocą", kwitnę długie piętnaście minut w lesie. Z ciężkim sercem poświęcam ten czas również na analizę możliwości - czy też niemożliwości - pokonania dalszej trasy. Miało być tak pięknie. Załamany jestem już na starcie. Jak nie urok, to...

    Wychodzę z lasu kompletnie wypłukany z wszelkich sił. Wcinam energo-batona, poprawiam żelem, żeby w ogóle wsiąść na rower. I tu mnie trafia okrutnia świadomość - Jos nadal ma moją kartę! Szybki telefon, ustalenie spotkania na punkcie nr 1, do którego on już prawie dojeżdża. Pchany bardziej solidarnością grupową niż własnymi siłami wyciskam resztki zdawałoby się energii, prowadzony nieco chaotycznymi, ale prawidłowymi wskazówkami podawanymi przez Jośka przez telefon. Tak jak rok temu, i tym razem, mimo dni słonecznych, tutejsze drogi toną w głębokich po osie kałużach. Jednak w czasie jazdy zaczyna mi wracać świadomość i jakieś tam minimalne rezerwy mocy; gdy się spotykamy, mogę nawet w miarę prosto stać. Wbijam się więc solo na punkt aby zapisać go na GPS'ie i odbieram swoją kartę. Dalej decydujemy się pojechać razem, i w czasie dojazdu podjąć decyzję, co dalej...

    W stronę punktu nr 4 mamy sporo asfaltu, więc jedzie się znośnie. Jos głównie prowadzi, ja głównie dogorywam. Piję dużo wody, bo muszę, nie myśląc na razie o tym, co będzie, gdy mi jej zabraknie. Myślimy o wariantach dalszej trasy, głównie już wiedząc, że raczej nie pojedziemy razem; rozmawiamy jednak mało. Po przecięciu krajowej "Ósemki" w rejonie "Maximusa" robi się małe zamieszanie z powodu pojawienia się większej grupy zawodników, dojeżdżających do skrzyżowania z różnych kierunków. Ostatnia prosta "w rejon punktu" prowadzi po znanej nam z wyjazdu na imprezę paintball'ową drodze "dziurawo-betonowej". Wibracje na tej drodze kompletnie rozmiękczają mi mózg. Wpadamy na teren byłej jednostki wojsk rakietowych. Tu błogosławimy poprawę stanu nawierzchni i poganiani okrzykami: "Uwaga! Cywil na drodze!" miłośników ASG przecinamy to, co wydaje się nam "tym sporym lasem na mapie, za którym ma być punkt". I tu znów fantazja organizatorów pokazała swoje złośliwe oblicze: las, w którym ukryte były tereny jednostki wojskowej, nie był zaznaczony na mapie! I znów trochę błądzenia, zanim się o tym zorientowaliśmy. Wpadamy więc w następny, już właściwy las. Tu ścieżki znów grząskie, robi się błotniście i kałużowo. Natykamy się na ambonę myśliwską... w środku lasu. To co prawda nie ta, której szukamy; ale jeśli ta właściwa też stoi w lesie, to możemy jej szukać długo... Odbijamy dalej, ścieżką coraz bardziej zarośniętą i błotinstą, ale widać na niej świeże ślady przejazdu rowerzystów. Podążając więc wskazówkami "nawigacji śladowej" docieramy do małej polanki z amboną - już tą właściwą - po jej drugiej stronie. Nareszcie. Jeszcze tylko śliska trawa, błotko na punkcie, tabuny komarów, i można jechać dalej.

    Tu decydujemy się ostatecznie rozstać. Jos, w pełni sił i ambicji, uderza w stronę "południowej grupy" czterech punktów (7, 8, 9, 10). Ja zawracam w stronę mety, licząc (bardziej na wyrost niż realnie) na możliwość zaliczenia po drodze punktów nr 5 i 6, i być może jeszcze - choć tu nie miałem dużych nadziei - nr 3. Do "piątki" blisko, głównie asfaltem. "Zakazaną Ósemkę" przecinam we wiosce Rusiec, by stamtąd udać się prosto na zachód. Szukam ruin gospodarstwa, ale widząc, iż okolica jest dość zakrzaczona i zadrzewiona, spodziewam się czegoś w rodzaju punktu nr 3 z zeszłego roku. I słusznie, jak się okazało, bo to... ta sama miejscowość! Liczę więc odległość od skrzyżowania, aby określić miejsce "skrętu w las". I tu miła niespodzianka: miejsce zjazdu we właściwą ścieżkę znaczą na asfalcie... liczne ślady błota pozostawione przez tych, którzy już zdążyli stąd odjechać. Skręcam więc śmiało w ścieżkę która... na dzień dobry wita głębokim błotnym rowem. Przejeżdżam go jednak bez przygód. Oponki, zgodnie z przewidywaniami, radzą sobie na razie nie gorzej niż zeszłoroczne. I znów pokryta błotem i kałużami ścieżka doprowadza mnie do zatłoczonego punktu. Przez chwilę jestem zdziwiony tak wysoką frekwencją, ale sprawa się szybko wyjaśnia - to "trzon" zawodników kategorii FAN. No to nieźle, myślę sobie. Ja się znowu na PRO porwałem, a złamany jestem tak, że dogania mnie "grupa rozrywkowa". To ci pech... Wyjeżdżając znów pokonuję głęboki rów z wodą. Tym razem jednak oponki - po raz pierwszy i ostatni - zawiodły. Wyjeżdżając z rowu, zaklejone błotem, nie były w stanie utrzymać przyczepności. Poślizg na szczęście nie skończył się niczym groźnym - tylko pobrudzone buty i trochę straconego czasu. Cóż, świadomie wybrałem mniej agresywne opony niż w zeszłym roku. Takie "niespodzianki" były wliczone w koszta niższych oporów na asfalcie. I myślę, że się opłaciło. Nabierając prędkości jechałem przez chwilę w fontannach błota, wyrzucanego przez szybko oczyszczający się bieżnik obu kółek...

    Ruszam w stronę kolejnego punktu. Pogoda dopisuje: świeci piękne słońce podgrzewając i tak już gorącą atmosferę, budują się piękne chmurki dające trochę upragnionego cienia. Wiatr nie przeszkadza za bardzo. Głównie asfaltowe drogi dają wytchnienie mojemu wymęczonemu organizmowi, a odżywki ratują wyprane z energii mięśnie. Dolegliwość moja praktycznie ustępuje, jak się później dowiedziałem dzięki zawartej w batonach czekoladzie. O błogosławiona przezorności! Choć czuję się od dłuższego czasu tak źle, jak pod koniec zeszłorocznej edycji, piękne "okoliczności przyrody" mocno poprawiają nastrój. Posilona widokami, spokojem i ciszą, budzi się we mnie dawno uśpiona dusza szybownika... Docierając do punktu już wiem, że nie poddam się bez walki. Decyduję się podążyć dalej, do "północnej grupy" punktów o numerach 11 i 12. Tymczasem obecny punkt zaliczam dzięki nawigacji "śladowej" i "tłumnej" - znów spotykam sporą grupę zawodników "rozrywkowych". Czekając w kolejce do perforatora dzwonię do Jośka, aby mu podpowiedzieć, jak znaleźć te dwa proste punkty. Może mu się przyda, a przecież mimo iż jedziemy osobno, nadal stanowimy zespół. Niestety: jego komórka pogrąża się w czeluściach plecaka, zawinięta szczelnie w przeciwdeszczówkę. Nie słyszy dzwonka. Przez to między innymi omija punkt nr 6, tracąc szansę na znacznie lepszy wynik. Wyjeżdżając z punktu spotykam młodszych kolegów z kategorii FAN, którym pomagałem przygotować rowery. Wygląda na to, że idzie im nieźle, choć to ich pierwszy występ. Powodzenia!

    Deptam na północny zachód. Odcinek średnio długi, ale wciąż po asfaltach. Mogę więc spokojnie w czasie jazdy dopić resztkę wody i wciągnąć kolejne batony i żele. Mimo, iż nie są to produkty najbardziej uznanych marek, czuję w mięśniach ich pozytywne działanie. Teraz to właśnie mięśnie są moim głównym ograniczeniem - "dolegliwość" ustąpiła już niemal całkowicie. Tym bardziej zdziwiony jestem, wyprzedzając kolejnych zawodników. Młodszych, bardziej - zdawałoby się wnosząc po budowie ciała - wysportowanych, czasem na bardzo drogich rowerach. Jak to jest, że ja, ważąc niejednokrotnie ponad dwa razy więcej, zmęczony chorobą, na rowerze mocno "niedofinansowanym", mogę jechać szybciej?... Do punktu nr 11 docieram szybko i sprawnie. To jeden z prostszych: lampion wisi w krzakach tuż przy drodze, szukania więc nie było wcale.

    Kolejny punkt niedaleko. Numerek też bliski, bo 12. Trasa biegnie w połowie asfaltem, w połowie szeroką polną drogą. Trochę błota. I tu dopadł mnie mega-kryzys, w postaci skurczu obu nóg. Wygrzebywałem się z niego długie dziesięć minut. Nawet nie mam się czego napić, woda, skończyła się jeszcze przed poprzednim punktem. Zbieram się jednak dalej. Dojeżdżając do punktu, jeszcze sporo drogi przed nim, dostrzegam przy lesie kolorowe punkty - charakterystyczną żółć toreb rowerowych i czerwień ubiorów. Myślę sobie: "to na pewno zawodnicy na punkcie. Szczęście mam, że tak ładnie zaznaczyli mi punkt". Jakież było moje zdziwienie, gdy właścicielami tych żywych kolorów okazali się... sędziowie! Ja rozumiem, że czasem muszą być, ale żeby swoją obecnością aż tak ułatwiać zadanie?... Ale dobrze, że byli. Podzielili się wodą, której mieli spore zapasy. W połączeniu z moimi "specjałami" pozwoliło to prawie całkowicie zapomnieć o kryzysie. I dalej w drogę, bo chmurki na horyzoncie przybierają niebezpiecznie ciemną barwę...

    Teraz powoli w stronę mety. Trochę czasu jest, więc decyduję się zaliczyć pozostawiony uprzednio "na zapas" punkt nr 3. Znów głównie asfaltem, przez Brwinów, w stronę lasów na południe od linii kolei WKD. To znów te same lasy, które rok temu nas "zabłądziły". Tym razem punkt leży na dobrze oznakowanej polanie, więc odnajduję go bez problemu. Przy punkcie marudzi jeden z "rozrywkowych". Nie jest więc źle, ostatecznie - w odróżnieniu od zeszłego roku - na wszystkich zaliczanych punktach towarzyszyli mi inni zawodnicy. To duża pociecha. I wsparcie psychiczne, tak ważne w moim obecnym stanie. Stąd już niedaleko, i praktycznie wyłącznie po drogach utwardzonych, do mety.

    Na metę wjeżdżam po pięciu godzinach i osiemnastu minutach od startu. Ze sporym zapasem czasu. Jednak w moim stanie nie mogłem liczyć na to, ze udałoby mi się zaliczyć więcej punktów. Rezultat ośmiu potwierdzonych to i tak lepszy wynik niż w zeszłym roku, gdy jeden z punktów zaliczyliśmy "wirtualnie". Mimo więc wielu przeciwności udało się całkowicie zrealizować plan - poprawę zarówno rezultatu punktowego, jak i czasowego. Aż dziwne, zważywszy na niemal całkowicie przebumelowaną pod kątem treningowym zimę i poranne "przejścia zdrowotne". Spokojnie więc mogę zaliczyć sukces.

    Po dwudziestu czterech minutach wpada na metę Josiek. On też zmieścił się w czasie, a do tego zaliczył jeden punkt więcej. Byłyby dwa, gdyby nie wpadka z punktem nr 6. Nie wiedział, że jest łatwy, a czując presję czasu nie chciał stracić wyniku przez szukanie. Szkoda trochę, ale i tak jest zadowolony. I ma z czego.

    Tak więc bardzo dobrym rezultatem, wypracowanym między innymi dzięki doświadczeniom z poprzedniej edycji, zakończyliśmy tegoroczny udział we wspaniałej imprezie, jaką jest pruszkowski WaypointRace. Impreza nie tylko dla profesjonalistów, ale też dla szerokiej rzeszy amatorów w każdym wieku, bez względu na kondycję, sprzęt i doświadczenia. Takich imprez u nas potrzeba, takich właśnie brakuje. Organizatorom należą się wielkie brawa za kolejny już, trzeci, wielki sukces.

    Co prawda w wyniku rywalizacji sportowej nie wygraliśmy nic (poza szerokim uśmiechem :) ), ale w losowaniu, które odbyło się po dekoracji zwycięzców, wygrałem... pompkę :D Co prawda już swoje mam, ale może znajdę kogoś, komu się przyda.

    Na koniec zaś imprezy zaskoczył wszystkich swym przemówieniem Prezydent miasta Pruszków. Spodziewaliśmy się kolejnego nudnego przemówienia polityka (rok wyborczy zdaje się, czy coś), a otrzymaliśmy... nadzieję na transformację większej ilości "nudnych świąt" w podobną Dniom Pruszkowa formułę pikniku-festynu atrakcyjnego dla wszystkich. Za te słowa Pan Prezydent zebrał wielkie brawa! I zdawało się, że sam się ich nie spodziewał...

    I na tym pora zakończyć relację. Po obmyciu rowerków wężem ogrodowym zapewnionym przez organizatorów, udaliśmy się do domku; po drodze zaliczając jeszcze jeden punkt w Pruszkowie, którego już tradycyjnie nie mogliśmy ominąć. Ale o tym w następnej odsłonie zwierzeń Słonia Na Rowerze.

    P.S. Jedno tylko, mimo tych wszystkich wspaniałości, należy wymienić po stronie plusów dodatnich na rzecz imprezy zeszłorocznej. Lało, owszem. Zimno było chwilami, to prawda. Uwalał się człowiek i rower od stóp do głów. Nadto nie przygotował właściwie w niemal każdym aspekcie, przez co plamę dał - pod względem sportowym - na całej praktycznie linii. Ale przynajmniej nie było komarów...



    Przygotowanie i rozgrzewka

      d a n e    w y j a z d u 7.20 km 0.00 km teren 00:18 h Pr.śr.:24.00 km/h Pr.max:30.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 22 maja 2010 | dodano: 24.05.2010

    I znów, podobnie jak rok temu, nadszedł dzień startu w wyścigu WaypointRace. Tegoroczna, trzecia edycja tej imprezy, była dla mnie i Josa drugim już występem na trasie pruszkowskiego maratonu na orientację. Pomni wielu, szczególnie tych mniej przyjemnych, doświadczeń, przygotowaliśmy się do tego wydarzenia znacznie skrupulatniej. Szczególnie iż tym razem wysiłki nasze dopingował fakt włączenia wyścigu do Pucharu Polski BossPlus Cup w maratonach rowerowych na orientację. W takiej rangi imprezie dać plamy po prostu nie wypadało.

    Temat przygotowania kondycyjnego pozwolę sobie jednak taktownie przemilczeć. I tak nie ma za bardzo o czym pisać...

    Sprzęt: u mnie niemal bez zmian. Rower ten sam - Unibike Flite '08 - wzbogacony o wszystko, o czym była mowa na tym blogu. Dla przypomnienia tylko wymienię różnice w porównaniu z zeszłoroczną konfiguracją: brak błotników, nowe opony, nowy przedni segment napędu. I łańcuch. Na czas wyścigu dodałem znów mapnik, który przez cały rok kurzył się w kartonie.

    W zakresie "drobnicy plecakowej" zmiany niewielkie. Brak bluzy, która poprzednio była przyczyną wielu kłopotów; doszła zaś zapasowa dętka uzupełniająca zapas łatek. Szybciej się wymienia niż klei, ale "zestaw naprawczy" również pozostał, gdyby przydarzyła się więcej niż jedna dziurka.

    Stosunkowo dużą rewelacją było zaopatrzenie w "środki spożywcze". Tu pojawiły się batony energetyczne, żele "instant power" i napój izotoniczny. Mimo, iż w znacznej mierze "niskobudżetowe", naprawdę wiele mi pomogły. Można by rzec nawet, że bez nich nie ukończyłbym wyścigu. Ale o tym później...

    Temat ubrań też wypadł oszczędnie. Poza absolutnym minimum - gatki, koszulka, rękawiczki, szmatka, buty, skarpetki i kask - absolutnie nic. Dzień zapowiadał się słoneczny i raczej bezdeszczowy; bałem się tylko, żeby nie było zbyt gorąco. Na to rady niestety już nie ma.

    I znów: pobudka, pakowanie, telefon, wyjście; spokojny dojazd do Pruszkowa w ramach rozgrzewki. Rejestracja jak zwykle wczesna, dzięki czemu uniknęliśmy stania w koszmarnie długiej kolejce. A potem już tylko czekać na znak - sygnał...



    Docieranie kapci nad Wielką Wodą

      d a n e    w y j a z d u 37.25 km 0.00 km teren 01:50 h Pr.śr.:20.32 km/h Pr.max:35.50 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Piątek, 21 maja 2010 | dodano: 23.05.2010

    Dokończyłem regulacje Flajta, oczywiście pod kątem jutrzejszej imprezy. Założyłem, co było do założenia, zdjąłem to, co zbędne. Obułem nóżki w nówka - sztuka kapcie. Wybór padł na Schwalbe Racing Ralph - oponkę na średnio trudny i średnio mokry teren. Wahałem się trochę, bo padało przecież długo i zdrowo, ale raz, że od dwóch dni praży słońce okrutnie, a dwa że na pruszkowskiej imprezie jednak mimo wszystko sporo się jeździ po asfalcie. Wiem z doświadczenia, że agresywniejszy i bardziej dzielny Nobby Nic nie grzeszy zbyt dużym oporem, ale jednak Ralph powinien spisać się lepiej.

    Tak oto przyszła więc pora na test ostateczny, dotarcie i odpoczynek. Aktywny, dodam. A pretekstu dostarczyła nasza Królowa Rzek, łaskawie w tym okresie wzbierając właśnie na stolicznym odcinku. Pojechałem więc obejrzeć.



    Rower zadziałał cudnie. Oponki nie zawiodły.

    Mogłem więc spokojnie ogłosić pełną gotowość do występu.

    O którym, oczywiście, dowiecie się z następnych wpisów :)


    Kategoria Jazda Próbna

    Do sklepu

      d a n e    w y j a z d u 30.31 km 0.00 km teren 01:21 h Pr.śr.:22.45 km/h Pr.max:42.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Czwartek, 20 maja 2010 | dodano: 23.05.2010

    Jako się więc rzekło, trzeba mi było udać się do sklepu po oponkę.

    Oczywiście na rowerze. Oczywiście na Flajcie.

    I na tym koniec atrakcji. Ciepło było, prawie bezwietrznie.

    Nareszcie przestało padać.

    Miło.

    P.S. Zapomniałbym najważniejszego! Wyrżnąłem się byłem! :)

    Jak to było, opowiadać nie będę, bo mi wstyd i głupio. Rezultatem był zgięty hak przerzutki (zadniej, oczywiście), który naprostowałem przy użyciu młotka i imadła. I oby wytrzymał jeszcze trochę...


    Kategoria Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia

    Kapeć z efektem

      d a n e    w y j a z d u 15.90 km 10.40 km teren 01:16 h Pr.śr.:12.55 km/h Pr.max:28.70 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Da Bull!
    Sobota, 15 maja 2010 | dodano: 16.05.2010

    Nareszcie!

    Skończyłem grzebać przy "Byku". Nowa przednia nóżka, nowe pedałki, "nowe" hamulce i nowe linki do przerzutek. I zupełnie nowe ustawienie przerzutki przedniej. Tyle nowości na raz - trzeba przetestować. Ostrożnie, bez przesady, ale jednak w terenie.

    Na niedzielę byłem umówiony z Jośkiem na wypad w Kampinos. Pogoda jednak postanowiła sprawić nam figla, i w długim ciągu dni wietrznych i deszczowych wyjątek uczyniła w... sobotę. Zupełnie niespodziewanie również dowiedziałem się iż w sobotę TKKF "Chomiczówka" organizowało XI BIELAŃSKI RAJD ROWEROWY DO PUSZCZY KAMPINOSKIEJ. Impreza z pogranicza rodzinnej i sportowo-turystycznej. Niezła okazja - raczej spokojne tempo, a jednak trochę wertepów i innych takich.

    W czasie tego wyjazdu udało się przetestować prawie wszystko. Hamulce tną jak brzytwy. Przerzutki pracują cicho i pewnie. Po pedałkach nie spodziewałem się niczego innego, niby nowe, ale takie same, jak zawsze (Crank Brothers Eggbeater). Za to nóżka przednia... Miód, malina. Nawet ułamka swych możliwości nie użyła. Nawet nie doszła do takiego zakresu, w którym mógłbym sprawdzić regulację. Kamienie, bruk, dziurawe drogi - to wszystko łykała bez zająknięcia. Po prostu cudo. Nie mogę się doczekać, aż nadarzy się okazja sprawdzić ją tam, gdzie jej miejsce - w górach.

    Ale... niestety zdarzyła się też przykrość. Gdzieś na zielonym szlaku, wiodącym północną granicą Kampinosu, tylne koło... po prostu wybuchło. Oponka znaczy, wraz z dętką. Wyszło na to, że pękł oplot bocznej ścianki, przełamany jakiś czas temu na skutek dawniejszego jeżdżenia ze zbyt niskim ciśnieniem. Przykrości trzy: po pierwsze, poszukiwanie cywilizacji (5km do najbliższej) z buta; po drugie koniec wyjazdu, a więc i marzeń o kiełbaskach zapowiedzianych przez organizatorów oraz udziału w losowaniu nagród (jakiekolwiek by one nie były); po trzecie zaś - i najgorsze - komary. Tabuny całe, rzucające się na wszystko i wszystkich, którzy niebacznie zwolnili poniżej prędkości ich lotu. Trzeba było wiać, i to szybko!

    Dotarłem po godzinie do krajowej "siódemki". Po następnej zgarnął mnie wydzwoniony kolega. Po jeszcze kolejnej byłem już w domu. A teraz pora pogłówkować, co z tym feralnym kółeczkiem zrobić. Dętka to pikuś, mam zapasową. Ale opona?...

    Taka fajna była, cudowna i w ogóle, a teraz jej nie ma. A Waypoint już za tydzień...


    Kategoria Jazda Próbna, Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia

    Skleroza nie boli, ale swoje robi

      d a n e    w y j a z d u 52.23 km 0.00 km teren 02:31 h Pr.śr.:20.75 km/h Pr.max:44.30 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 8 maja 2010 | dodano: 09.05.2010

    Przez cały tydzień grzebałem w rowerkach. Pogody i tak nie było.

    Byk uzyskał nową przednią nóżkę. Ładną taką, "hardkorową". I hamulce, wcześniej jeżdżące na rowerku Wielkiego brata, teraz będą usiłowały zatrzymać mnie. Zobaczymy. Poza nieco zbyt krótkim przewodem hamulca tylnego brak większych trudności.

    Z Flajtem było gorzej. Miał otrzymać nowy support, wraz z korbami i zębatkami. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to że stary się uparł i nie chciał wyleźć. Długo musiałem go przekonywać. Ostatecznie się poddał. W sumie nawet nie był taki zły, jakieś fajne łożyska w nim są, i w ogóle... Jak się już doczyści to pomyślę, co z nim zrobić. Szkoda by było zmarnować.

    Ale największe jazdy były z ustawianiem przerzutki. Nowe zębatki, zwłaszcza największa, są nieco większe niż stare. I bardzo dobrze, zdecydowanie zbyt często jeździłem na najszybszych przełożeniach. Trzeba więc było nieco przesunąć przerzutkę w górę, aby nie ocierała o zęby. Później się okazało, że mimo wrzucania łańcucha na największy tryb, klatka przerzutki nadal o niego ociera. Wiele sztuczek próbowałem zastosować, ostatecznie jednak pomogło... wyprostowanie dość dawno temu wygiętej klatki :) Teraz powinno być super.

    Okazja do przetestowania nadarzyła się bardzo szybko - w trzy kwadranse po zakończeniu prac wyjechałem na Nocną Masę Krytyczną. Z tego całego wrażenia i pośpiechu nie wziąłem ze sobą... narzędzi. I później przyszło mi odpokutować...

    Pierwsze wrażenia fantastyczne. Korby, choć 5mm krótsze od poprzednich, kręcą wspaniale. Łożyska pracują doskonale płynnie. Zębatki szybko i pewnie zbierają i oddają łańcuch przy zmianie przełożeń. No bajka po prostu. I te prędkości! Na największym trybie z przodu mniej więcej 4-5km/h więcej, niż na starym zestawie. O to właśnie się rozchodziło.

    Ale oczywiście brak narządów musiał mnie pokarać. Po mniej więcej 10km odkręciła się śruba mocująca lewą korbę, a w tym systemie również oś i prawą wewnątrz supportu. Na szczęście ludzików było sporo, odpowiedni klucz się znalazł. Ale głupio było... Po następnych dziesięciu, sporym kawałku grzania pod trzy dychy i ostrym podjeździe przy lasku Kabackim znów dla pewności ją dokręciłem (była lekko luźna), a po dojechaniu KEN'em i starymi ścieżkami moich dojazdów do pracy w okolice metra Wilanowska odłączyłem się w stronę domciu. Masa miała jeszcze kawał w planach, ale już nie chciałem nadużywać uprzejmości, ani też ryzykować zgubienia tej jednej, dość specyficznej śrubki.

    Do domciu dojechałem bez przebojów koło trzeciej nad ranem. Śrubka sprawdzona narządem siedzi mocno; raczej nie powinna już sprawiać problemów. Za oknem zaczęło się powoli rozjaśniać. Dni coraz dłuższe...


    Kategoria Masa Krytyczna, Warsztatowe Igraszki, Jazda Próbna

    Wielki Brat z Ameryki

      d a n e    w y j a z d u 17.45 km 0.00 km teren 00:57 h Pr.śr.:18.37 km/h Pr.max:46.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:De Flajt!
    Sobota, 1 maja 2010 | dodano: 09.05.2010

    Brat przyleciał.

    Choć wpadł tylko na moment - nawet nie "po ogień", bo nie zdążyłbym rozpalić - nie wypadało się nie przywitać. Nie widziałem go przecież cały rok. Tym bardziej, że przywiózł prezenty :)

    Zabawa zaczęła się już na początku, na długo zanim jeszcze Wielki Biały Ptak Zza Oceanu zdążył posadzić swe pupsko na płycie warszawskiego Okęcia. Konkretnie dziesięć godzin wcześniej.

    Teraz nowoczesne technologie, przekaz informacji na żywo, dostęp do takich obszarów wiedzy, o jakich filozofom nawet się nie śniło. Poprzedniego wieczora spać poszedłem dopiero gdy upewniłem się, że gnający przez całe Stany front burzowy nie przeszkodził bratu udać się w podróż przez Atlantyk mniej więcej o czasie. Gdy wyłączałem komputer, Wielki Ptak nabierał cierpliwie wysokości ponad Krainą Wielkich Jezior.

    Gdy się budziłem, uprzejma ta ptaszyna nadal na wysokości przelotowej mijała właśnie Wyspy Brytyjskie. Czasu więc było sporo. Spokojnie przystąpiłem do zwykłych codziennych czynności, gdy - Brat Wielki podziwiał już panoramę Wielkopolski - zadzwonił do mnie Brat Mniejszy z przypomnieniem, że zamiast siedzieć przy kompie powinienem gnać na lotnisko. Jakiś czas później z kolei zadzwonił do mnie marudnik, który również Brata wyczekiwał, z pytaniem, dlaczego jeszcze mnie na lotnisku nie ma. Brata samolot rozpoczynał wektorowanie do podejścia. Ja spokojnie wcinałem śniadanie :)

    Niedługo jednak po tym wsiadłem na rowerek i pognałem we właściwym kierunku. Z wyliczeń wynikało (bo już oczywiście nie śledziłem "na żywo" postępów podróży) iż Ptaszyna powinna właśnie zdzierać gumę z opon o asfalt pasa startowego. Pod wejściem do Portu Lotniczego im. Fryderyka Chopina zjawiłem się niemal dokładnie w chwili, gdy Wielki Brat z miaużonką, teściem - który od razu porwał ich na południe - i marudnikiem opuszczali gościnne wnętrza Terminala drugiego. To się nazywa wyczucie :D

    W czasie jazdy "do" wyprzedziłem delikatną mżaweczkę. W czasie powrotu mżaweczka już na mnie czekała. Trochę się zmokło...

    Ale warto było. Teraz znów zakopię się we warstacie. Prezenty od Wielkiego Brata zawsze są takie fajne...