Marzec, 2010
Dystans całkowity: | 198.79 km (w terenie 11.10 km; 5.58%) |
Czas w ruchu: | 12:10 |
Średnia prędkość: | 16.34 km/h |
Maksymalna prędkość: | 45.00 km/h |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 28.40 km i 1h 44m |
Więcej statystyk |
Rundka na Bemowie
d a n e w y j a z d u
36.17 km
2.30 km teren
02:09 h
Pr.śr.:16.82 km/h
Pr.max:42.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Ponownie na północ, odkrywać nowy kawałek okolic Warszawki. Jako że poprzednio mi się nie udało, tym razem wyruszyłem z mocnym postanowieniem objechania lotniska na Bemowie.
Początkowo, korzystając z doświadczeń poprzedniego wyjazdu, pojechałem na północ z lekką odchyłką zachodnią. Przy przecinaniu drogi krajowej nr 2 w Morach oszczekał mnie jakiś kundel. W Nowych Babicach wyprzedziłem ciężarówkę :) Potem odbiłem na wschód, do ul. Lazurowej, a z niej skręciłem w lewo w Radiową. I tu zaskok lekki, bo nagle fajny kawałek lasu :)
Krótka przerwa i jadziem dalej. Równolegle do asfaltu, ale ścieżką między drzewkami. A tu zupełnie inne powietrze w płucach, wiosenny już zapach iglastego lasu... Ale że moje oponki średnio leśne obecnie są, zaraz niedaleko wróciłem na asfalt. Później na północ, do "śmieciogórki", za nią zaś znów na wschód, i przez kawałek lasu (chciałem czarnym szlakiem, ale nie trafiłem; dzięki giepsowi nie błądziłem jednak zbyt długo) na lotnisko od klubowej strony. Tam przerwa na kawę i buziaka, i powrót, już "normalnie", do domu.
Fajnie było. Tylko mało.
WMK ponownie masowa
d a n e w y j a z d u
44.88 km
0.00 km teren
03:16 h
Pr.śr.:13.74 km/h
Pr.max:43.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Kolejna Masa. Po stagnacji zimowej znów przybyło - w rezultacie około tysiąc pięćset luda. Miło. Szkoda że znów z płynnością małe wpadki, ale dało się przeżyć.
Na sam początek masy udało mi się prawie zaspać. Zerwałem się z wyra o 17:15, już pół godziny później cisnąłem na północ. Dopadłem Masę jeszcze na Krakowskim, ledwie minutę czy dwie po ruszeniu :) Gdyby nie to, że Masa ogólnie się wlecze, pewnie chwilę później wkręciłbym język w szprychy...
Powrót pod lekki wiaterek. Bez sensacji.
Kategoria Masa Krytyczna
Skojarzenia kulinarne
d a n e w y j a z d u
33.84 km
2.80 km teren
01:42 h
Pr.śr.:19.91 km/h
Pr.max:45.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Tak sobie czasem jadę i myślę...
Często, jeśli nie zawsze, w rozważaniach kwestii o choćby lekkim nawet zabarwieniu metafizycznym, aby móc lepiej zrozumieć czy zobrazować ich istotę lub charakter sięgamy po porównania z tym, co znamy lepiej, co rozumiemy, co jest nam bliskie przez to, że codzienne, proste, wygodne i zrozumiałe. Szczególnie gdy próbujemy stworzyć opis uczuć, zjawisk czy wrażeń, które wymykają się pojęciom znanym naszemu jakże ułomnemu językowi. To, czego nie potrafimy przedstawić wprost, staramy się pokazać poprzez porównanie, oddając siłą rzeczy wyobraźni słuchacza czy czytelnika interpretację naszych słów; starając się jednak, by była ona możliwie wierna temu, co próbujemy mu przekazać.
Dla mnie wrażenia, których doznaję jadąc na rowerze najczęściej przywodzą na myśl te, których doznaję podczas spożywania posiłku. (Do tych, którzy mnie znają - proszę się nie śmiać do razu. Ja wiem, że moja "postura" sugeruje, iż wszystko, co robię, kojarzy mi się jednoznacznie z jedzeniem; i nie będę temu zaprzeczał. Lubię sobie czasem dobrze zjeść. Ale nie o to tu chodzi. Spróbujcie zachować odrobinę powagi i doczytać ten tekst do końca.) Tak jak długo poszcząc zaczynamy wszędzie widzieć "coś na ząb", tak ja, gdy z tego czy innego powodu nie mogę wsiąść na rower przez dłuższy czas, zaczynam coraz częściej o tym myśleć. Wracając do domu po porządnej przejażdżce nie mogę oprzeć się wrażeniu sytości jak po dobrym posiłku, zaś po długim, wielogodzinnym maratonie czuję się wykończony jak za starych czasów w święta Bożego Narodzenia, gdy żadnym sposobem nie dawało się już więcej wcisnąć w żołądek ani grama sernika czy kropli "orężady".
Niczym wytrawny kucharz, który dba o swe dzieło od samego początku, samodzielnie dokonując wyboru przy zakupie składników, zwracając uwagę na każdy szczegół ich historii; tak profesjonalny (właśnie taki, nie zawodowy) rowerzysta do każdego wyjazdu przygotowuje się na długo przed wyjściem z domu. Czy to sportowiec, który każdy wyjazd podporządkowuje reżimowi treningu, czy turysta, poszukujący miejsc wartych odwiedzenia; kurier rowerowy, którego sens życia i sposób na życie to jedno, oraz miłośnik "grawitacyjnego wspomagania siły mięśni", w emocjach zjazdu poszukujący oderwania od rzeczywistości i przeżycia "czegoś wyższego"; każdy z nich przygotowania do wyjazdu rozpoczyna dużo wcześniej, nawet (czasem nie zdając sobie z tego sprawy) na wiele dni przed samym faktem. Odpowiednia (nomen omen) dieta, przygotowanie trasy, zadbanie o sprzęt i wyposażenie; określenie celów wyjazdu i sposobów ich osiągnięcia. Wreszcie sam wyjazd - tu wielkodusznie pozwolę sobie pominąć opis szczegółowy - wszystko to bez trudu i wysiłku daje się porównać z pracą mistrza kuchni, starannie przygotowującego kolejne arcydzieło ku uciesze podniebienia... własnego.
Powiązania te, zależnie od fantazji opowiadającego, sięgać mogą wiele dalej. Ja jednak chciałbym spojrzeć na ten "posiłek" z nieco innej strony.
To, co mam na myśli, to sam proces spożywania posiłku. Proces ten, jak każdy inny przejaw aktywności ludzkiej, może się znacząco różnić zarówno pod względem "formy", jak i "treści". Można spożywać posiłek wolno, z namaszczeniem, delektując się każdym jego kęsem, a można w biegu pochłonąć hamburgera z frytkami, ledwo ten fakt zauważając (zwykle przy okazji sięgania po portfel przy kasie). Można z posiłku uczynić rytuał, ważny element codziennej celebracji życia; jak i można po prostu uznać go za kolejny, mniej lub bardziej irytujący - bo niezbędny - punkt w grafiku dnia. Można też wreszcie zasiadać do posiłku samotnie, w ciszy własnego biura na przykład, lub w towarzystwie rodziny czy przyjaciół w miłej atmosferze naładować baterie nie tylko chemiczne, ale też umysłowe.
I tego mi właśnie brakuje. Lubię sobie powydziwiać w czasie jazdy, tak jak lubię czasem powybierać groszek z sałatki; lubię zabawić się w "planowanie wydajności", tak jak czasem staję na głowie, żeby wielką surówę z małym kotletem skończyć jeść jednocześnie; ale i w jednym, i w drugim przypadku dziwnie mi jakoś i głupio, gdy nie ma z kim pogadać...
Myśląc o tym zagalopowałem się aż pod Kampinos.
Wesoło było. Zwłaszcza znów wracać pod wiatr.
Wiosna pełną gębą.
Wiosenne porządki
d a n e w y j a z d u
31.80 km
0.00 km teren
02:04 h
Pr.śr.:15.39 km/h
Pr.max:36.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Wiosna przyszła. Temperatury powyżej dziesięciu stopni, deszcz, błoto zamiast śniegu... Ptaki odzywają się bardziej ludzkim głosem, i trawa zaczyna się zielenić. Nawet bazie dają się już znaleźć, choć trzeba było się przy tym nieźle ubrudzić.
Pora więc, jak co roku na wiosnę, doprowadzić wszystko do porządku.
Po pierwsze pojechałem do Panów Serwisantów, żeby zmienić kasetę. Ruchu mieli co nie miara. "Sezon" się zaczął. Mieszczuchy wiosnę poczuli i wypełzli z nor. Motocykliści też. Dziwny to ludek, ale co ja malutki mogę wiedzieć... Na szczęście Panowie znaleźli chwilkę, żeby się zająć moim rowerkiem. Dosłownie chwilkę, bo uwinęli się błyskawicznie. To dopiero wprawa i doświadczenie...
Przy okazji zapytałem ich o ceny oponek, które wpadły mi w oko. I się załamałem. Nie stać mnie jeszcze na wydanie dwóch stów na jedną sztukę opony. Bedę musiał poszukać czegoś innego.
Po drugie rozebrałem Byka. Wielka ta bestia, jak poprzednio (na czas podróży do kraju raju), znów przestała przypominać cokolwiek, co mogłoby się kojarzyć z rowerem. I fajnie - łatwiej będzie umyć. Powinienem się uwinąć w kilka dni. Potem co prawda będzie Byczek czekał na dostawę amorka, ale to nie powinno mi za bardzo przeszkadzać. W ciągu kilku miesięcy raczej nie wyjadę na dłużej w dzicz. A i później też pewnie nieprędko.
To będzie rok wielkich zmian. Dobrze, że robi się ciepło. Lepiej się myśli na zielonej trawce, niż w ciasnym zamknięciu czterech ścian...
Kategoria Jazda Próbna
Nowe oblicze miasta
d a n e w y j a z d u
19.80 km
0.00 km teren
01:02 h
Pr.śr.:19.16 km/h
Pr.max:34.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Powtórzyłem wyjazd po samochód. Niby to samo, a jednak zupełnie inaczej...
Żadnych karetek. Żadnych policjantów. Tylko raz otrąbiony przez jakiegoś gbura w "terenówce". I prawie zero korka! Jakby zupełnie nie to miasto. Aż przyjemnie się dało jechać.
Założyłem ci ja nowy łańcuszek. Założyłem, że pomoże, bo przecież powinien. Na szczęście nie założyłem się z nikim o to, bo było do bani.
Łańcuszek owszem, przestał przeskakiwać na przodnich zębatkach, zaczął natomiast na zadnich. Szczególnie na "trzeciej", czyli "szóstej". Nie wiem, jakim cudem wcześniej tego nie zauważyłem, ale jest naprawdę koszmarnie zużyta. Z racji tego jednak, że w moim rowerku kaseta zawiera tylko dwie zębatki "swobodne", trzeba będzie wymienić całość...
Na szczęście wracałem autkiem. Zadziwiające, jak bardzo ruch w mieście potrafi uspokoić widok samochodu z nietypowym bagażem. Zwłaszcza "Esperynki" z rowerem na pupci :)
Kategoria Jazda Próbna
TO żyje!!
d a n e w y j a z d u
3.20 km
0.00 km teren
00:15 h
Pr.śr.:12.80 km/h
Pr.max:36.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Ale co to za życie... Ze zbyt długiego zimowego snu dziś właśnie obudził się De Flajt. Sukces ten jednak przyprawiony jest nutką goryczy; rowerek nie tylko nie jest w pełni sprawny, ale również aby mógł w ogóle jeździć, dawcą jednego ważnego "organu" musiał zostać Byczek.
"Krótki" raport z zajęć warsztatowych.
Gdzieś w grudniu, gdy już jasnym się stało, że dalsza eksploatacja Flajta z jego fabrycznym amorkiem grozi śmiercią lub kalectwem, zabrałem się za jego "przegląd zimowy". Rozbieranie szło szybko, bo i nad czym się tu głowić? Kolejno z rowerka spadły, i następującej obróbce zostały poddane:
- Łańcuch - kupa smaru, upaćkane wszystko, co się tylko dało, ale zapinka ułatwiła sprawę. Ponownie spięty już poza rowerkiem łańcuszek wylądował na kilka dni w "kąpieli dieslowej". W jej trakcie przeczyszczony szczotą. Następnie wyjęty i wysuszony.
- Koła - prosty, "sportowy" temat. Natychmiast do wanny, gdzie pod delikatnym strumieniem ciepłej wody oraz przy zastosowaniu miękkiej szmatki pozbyły się błotka, piachu, kurzu itp. Dalej demontowane nie były - stosunkowo niedawno przydarzyła się im wymiana kulek i wewnętrznych bieżni; luzów też nie zdążyły złapać, więc raczej potrzeby nie było. Tylne koło, a konkretnie wielotryb, dodatkowo zaliczył "wydieslowanie" pędzelkiem, aby pozbyć się tego, co wlazło pomiędzy tryby i smarem z łańcuszka się posklejało. Wytarcie, wysuszenie, odstawienie.
- Przerzutki - obie, po zdjęciu, wymyte w wodzie, a następnie w dieslu. Przednia po wysuszeniu przesmarowana i odłożona. Tylna zaliczyła nieco więcej - rozebrane zostały i szczególnie potraktowane rolki napinacza. Po zaaplikowaniu odrobiny smaru na osie rolek i w mechanizm przerzutki całość złożona i na półkę.
- Korby - razem z pedałami i zębatkami. Zębatki odkręcone od korby, pedały nie. Całość umyta wodą, zębatki również... tym, co cała reszta. Przy okazji dało się zauważyć spore ich zużycie. Zanotowano; części do szafy.
- Siodło wraz ze sztycą - wyjęte z ramy i pod prysznic. I tyle wystarczy.
- Kierownica - tu trochę się namęczyłem. Linki od przerzutek były już odkręcone wcześniej, ale nie uśmiechało mi się dłubanie w hamulcach. Odkręciłem je więc w całości od ramy, i z takim "pająkiem" powędrowałem do łazienki. Znów szmatka w ruchu, suszenie i półeczka.
- Amorek - nieszczęsny XCR, który był łaskaw dokonać żywta. Umyty i wytarty czeka na... nie wiem w zasadzie, na co. Najpewniej posłuży za "pomoc naukową". Wszystko, co wisiało na rurze sterowej amorka, odłożone na półeczkę w oczekiwaniu na zmiennika.
I to w zasadzie wszystko; zostałem w tym miejscu z "gołą" ramą, w której nadal tkwił szczelny support, którego wolałem nie wyciągać (zresztą co mu się może stać, szczelny jest), oraz "kielichy sterów", których nawet nie miałbym czym wyjąć. I taką całość również poddałem procesowi mycia, suszenia i półkowania.
W takim stanie rowerek przeleżał trzy miesiące mniej więcej, aż wreszcie "zmiany w sytuacji geopolitycznej" umożliwiły, ale i umotywowały zabranie się za montaż. A przebiegał on w niemal odwrotnej kolejności, skomplikowany nieco regulacjami itp., ale wszyscy wiedzą, jak to wygląda, więc skupię się tylko na tym, co w jego trakcie odkryłem.
- Amorek - tu żadnych sensacji. Przełożony z Byka, RS Recon. Ładna rzecz, jak się okazało dokładnie o długości poprzedniego, więc... no właśnie. Rura sterowa okazała się być o milimetr czy dwa dłuższa od wcześniejszej. W efekcie musiałem dokupić sobie pierścionek dystansowy, żeby dało się w ogóle całość zmontować.
- Kierownica - pełen spokój. Pozbyłem się ostatecznie pozostałości po starym liczniczku.
- Siodełko - jak wyżej. Grzecznie wlazło na miejsce.
- Korby - tu się zaczęły przysłowiowe schody. Gniazda osi supportu (nieszczęsne "kwadraty") wyrobione dość znacznie. Założyć się dało, ale trzeba o tym pamiętać przy okazji jakiejś gwiazdki, czy czegoś tam... Do tego zębatki - tak koszmarnie wyrobione, zwłaszcza środkowa, że... szkoda gadać. Ale jak mus to mus.
- Koła - wlazły nie stawiając oporu
- Łańcuch i przerzutki - opisuję jednocześnie, bo razem zakładane. Wyszło na to, że zarówno ramka przedniej, jak i wózek tylnej nieco są pogięte, ale dało się wyregulować. Gorzej z łańcuchem. Na dużej zębatce z przodu wzdłuż połowy jej obwodu jego "rozciągnięcie" jest tak duże, że ostatnie ogniwa właściwie w ogóle nie wchodzą między zęby. W sumie nie powinienem się dziwić: 5 kkm to dystans niemały, a jeszcze przy moim deptaniu... Niniejszym ten właśnie element trafił na pierwszą pozycję listy zakupów. O ile jakiekolwiek zakupy będą miały miejsce...
Po złożeniu całości okazało się na koniec, że występuje jakieś dziwne "bicie" w okolicach tylnej piasty, którego pochodzenia na razie nie udało się ustalić; jak również na najmniejszej tylnej zębatce daje się słyszeć równie tajemniczy, grzechoczący odgłos. Będą one przedmiotem dalszego śledztwa.
Jazda próbna, której zresztą dotyczy ten wpis, wykazała, że "generalnie jeździć się da, ale każde mocniejsze nadepnięcie powoduje przeskok łańcucha; winnym tego zjawiska zdają się być po pierwsze nazbyt zużyty łańcuch, po drugie zaś zużyte zębatki przednie. Żadnych oscylacji wywołanych biciem piasty ani dziwnych odgłosów pedałowania nie zauważono."
No więc jeszcze trochę będę się musiał pomęczyć. Ale światełko w tunelu już widać. Oby to tylko nie był pośpieszny...
Kategoria Jazda Próbna, Warsztatowe Igraszki
Przełaj z celem
d a n e w y j a z d u
29.10 km
6.00 km teren
01:42 h
Pr.śr.:17.12 km/h
Pr.max:34.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
A to se pojechałem...
Bo ostatnio jeżdżę trochę, więc wypadałoby wpisać.
Zacznijmy od tego, że klaruje się sytuacja "techniczna". W drodze, która dość długa i kręta będzie, jest już "przednia nóżka", której mi ciągle brakuje. O tyle ciekawe jest to zjawisko, iż trafi ona do... Byka. Na razie nie będę się chwalił, cóż to za cudo; przyjdzie jeszcze na to czas. Niniejszym jednak zabieram się za składanie Flajta - który w obecnym stanie bardziej przypomina kupę złomu niż cokolwiek innego - do którego przełożę, gdy już będzie niemal gotowy, amorek z Byka. Tym samym rozpocznie się proces "okresowego" przeglądu i mycia tegoż, gdyż po tym wyjeździe nie tyle prosi, co błaga o takiż. I należy mu się. I tak też będzie.
Wybrałem się więc na przejażdżkę w stronę jak zwykle południową; by jednak nadać temu cel "dalszy", za punkt zwrotny wyjazdu przyjąłem domek znajomych w Stefanowie. Przejazd pierwotnie prowadził asfaltami, przez Reguły i takie tam wiochy, aż tu nagle, tuż za miejscowością Suchy Las (ja tam żadnego lasu nie widziałem...) droga asfaltowa zmieniła się w gruntówkę. Dla Byka to nic strasznego, więc oczywiście pojechałem dalej. Gruntem do "ósemki", wzdłuż niej kawałek, i przeskok na drugą stronę i na wschód. Do "siódemki" bez przygód, w Słominie na południe. Znów grunt, tyle że nieco ciekawszy; jeszcze weselej, bo śnieżnie, zrobiło się w lasach przy Magdalence. Dalej już cały czas na południe - nie wiem, czy dalej w Magdalence, czy już w Marysinie - kawałek asfaltu; jednak ponieważ ten odbijał nieco w bok, pojechałem nadal prosto przez jakieś pola. Po kilku przebojach, w tym spotkaniu z PPG'owcami, dotarłem na miejsce.
Na miejscu zaś, po szybkiej kawie, zabrałem się z podrzutką na Okęcie, z któego znów na rowerku wróciłem do domciu.
Tym razem warto by odnotować fakt pokonania odcinków gruntowych. Choć tylko trzy, i o łącznie niedużej jednak długości, odznaczyły się sporą różnorodnością - od wyschniętych, zatrawionych poletek, przez dość głębokie miejscami błotko i kałuże, aż po wspomniane już śniegi. I znów szczególnie istotne okazały się dwa fakty.
Pierwszym jest niebywała wręcz, i nadal mnie zaskakująca, wysoka jakość opon Nobby Nic firmy Schwalbe. Bez wdawania się w szczegóły można napisać tylko jedno: znów "dały radę". I to nie tylko w najcięższym błocie czy śniegu; także na asfalcie po raz kolejny zadziwiły niskimi oporami. A to przecież wersja sprzed dwóch lat!
Drugą rzeczą okazała się, zasilona ostatnimi poszukiwaniami, obserwacja "nerwowości" rowerka zmuszonego do pracy ze zbyt niskim amorkiem. Mówię wam - sam jestem zdziwiony, jakim cudem udaje mi się to opanować. Ale najgorzej nie jest, a będzie (mam nadzieję) dużo lepiej. Teraz to już tylko kwestia czasu.
Tak więc znów jestem w domku, bogatszy o kilka doświadczeń; jak też nową datę w kalendarzu - za tydzień będę odnawiał stare znajomości :)