Październik, 2009
Dystans całkowity: | 113.11 km (w terenie 30.60 km; 27.05%) |
Czas w ruchu: | 08:48 |
Średnia prędkość: | 12.85 km/h |
Maksymalna prędkość: | 48.00 km/h |
Liczba aktywności: | 4 |
Średnio na aktywność: | 28.28 km i 2h 12m |
Więcej statystyk |
Rower - sposób na Zaduszki
d a n e w y j a z d u
13.31 km
0.00 km teren
00:31 h
Pr.śr.:25.76 km/h
Pr.max:37.70 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Do pracy. Mimo iż Dzień Zaduszny dopiero jutro (gdy będę wracał), już dziś zamknięto jedną z ważniejszych - zwłaszcza ostatnio - dróg w mojej okolicy. Zamknięto dla samochodów. Mnie to oczywiście nie dotyczyło. Spokojnie więc, po pustej drodze z równiutkim, prawie nowym asfaltem, pojechałem sobie dumając o losach wszechświata do pracy.
I tak sobie myślę: gdyby chociaż jedna trzecia ludzików odwiedzających w tych dniach cmentarze, wzorem "Damy w Kapeluszu" czy też "Dziadka ze Sztycą" - dwojga niemłodych już ludzi ZAWSZE obecnych na Masie Krytycznej - przybyła na rowerach, a reszta mogła wreszcie zaufać zupełnie obecnie nieprzydatnej do niczego warszawskiej komunikacji publicznej, to przecież nic nie trzeba by było zamykać. I korków by nie było, i wypadków; rozjechanych trawników, zasmrodzonego powietrza, hałasu, nerwów i całej tej "śmierdzielowej" reszty...
Kopniak w zadek potrzebny od zaraz!
d a n e w y j a z d u
57.60 km
0.00 km teren
04:07 h
Pr.śr.:13.99 km/h
Pr.max:39.30 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Sam więc sobie nakopałem. Za tak dłuuugą przerwę. Pojechałem na Masę.
Ubrałem się dość zimowo, jednak nocny przymrozek zaskoczył nawet mnie. Poza tym kilometry odbiły się wystarczająco mocno tak na moim zadku, jak i na rękach, żebym miał "za swoje".
Znów spotkanie z Josem, i kilka nowych, ciekawych pomysłów. Nadal nie ogarniam jego koncepcji rowerowej, ale wystarczy mi, że jest choć po części zbieżna z moją. No i bez wątpienia jest ciekawiej...
P.S. Coś pomieszało daty w tutejszym kalendarzu - są dwa dni 25 w październiku, przez co data tego wyjazdu, choć prawidłowa (30.09), wskazuje błędnie na sobotę, a nie tak jak powinna, na piątek. Normalnie bym się nie przejął za bardzo, ale przecież Masa Krytyczna jest zawsze w piątki...
P.P.S. Wychodzi na to, że błąd jest tylko w kalendarzu przy edycji wpisu. Na głównej stronie dni tygodnia wyświetlane są prawidłowo.
Kategoria Masa Krytyczna
Pożegnanie Pienin
d a n e w y j a z d u
17.20 km
9.40 km teren
01:33 h
Pr.śr.:11.10 km/h
Pr.max:48.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
I Gorców, oczywiście, gdyby ktoś miał wątpliwości.
Ostatniego dnia wybraliśmy się na spokojną wycieczkę po łagodniejszych górkach. Dzień wcześniej, w ramach przerwy, wypoczynku i towarzyszenia przewodniczce, te same trasy przemierzaliśmy na piechotkę. Teraz, na rowerkach, spokojnie pedałowaliśmy po grzbiecie górek na południe od Szczawnicy, wzdłuż granicy Polsko - Słowackiej.
Do samej Szczawnicy podjechaliśmy samochodem. Już jakiś czas temu odkryliśmy, że to dobry sposób na poszerzenie zasięgu naszych wypraw. Jakbyśmy Amerykę odkrywali...
Sobota, pogoda piękna, sporo więc turystów. Ale na rowerkach tylko my. Prędkości żadne, podziwiamy widoki. Po drodze jakaś szopka, w której baca handluje oryginalnym, certyfikowanym Oscypkiem.
Spokojne zjazdy, długie, ale nie zabójczo strome podjazdy. Sporo łąk i pastwisk zwiększa walory widokowe trasy. Turyści, zwłaszcza dziewczęta, reagowali dziwnymi uśmiechami na nasz widok.
Po jakimś czasie zostało już tylko "w dół". Nauczeni doświadczeniem obniżamy siodełka, i nieco na przełaj, drogą wyraźnie widoczną, choć nieobecną na mapie, omijamy jednego całkowicie nieprzejezdnego garba i wracamy na szlak jakieś sto metrów niżej. Klasyczny singletrail, tylko turystów trzeba omijać po polu, bo to oni maja tu pierwszeństwo. Ubaw po pachi :)
Krótka przerwa przy szałasie komercyjnym, kilka fotek, i zjazd do wozu. Jośkowi jeszcze mało, wiec wraca do domu szczytami (fajnie ma), ja odprowadzam samochodzik. Dziwne uczucie jechać z tylko jednym rowerkiem na wieszaku...
Pora kończyć tę piękną wycieczkę. Jutro jeszcze krótki wyskok do Liberatora...
...a potem już tylko do domu.
Nie mówię: "żegnajcie, góry". Na pewno tu wrócę, i to już niedługo. Ale wyjeżdżać z tak pięknych miejsc zawsze jest trochę żal...
Czerwony pech
d a n e w y j a z d u
25.00 km
21.20 km teren
02:37 h
Pr.śr.:9.55 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
Bazując na dotychczasowych doświadczeniach, a jednocześnie odczuwając niejaki brak oznakowanych szlaków w najbliższej okolicy, zdecydowaliśmy "zamknąć" przejazd szlakiem czerwonym. Rozpoczynając na odwiedzanej ostatnio Przełęczy Knurowskiej skierowaliśmy się na wschód, w stronę szczytu Lubań, a następnie znanym już i lubianym zjazdem do Krościenka.
Stopień trudności i jakość szlaku - tej części, której jeszcze nie znaliśmy - nie odbiegały od naszych przewidywań. Trochę podchodzenia się zdarzyło, lecz wiele podjazdów dało się przejechać. Poza tym spore odcinki prawie poziome, no i oczywiście zjazdy - czasem nawet dość trudne, ale nic tak ekstremalnego, jak pod Turbaczem.
Jeszcze przed dojazdem do Lubania zdarzyła mi się przykra niespodzianka. Niedługo po dłuższym postoju, na prawdę powiedziawszy nieszczególnie trudnym podjeździe, zerwał mi się łańcuch. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ot, dwie zewnętrzne płytki ogniwa rozgięły się i "uwolniły" od sworznia. Pech. Jednak my przezorni jesteśmy, odpowiednie wyposażenie wozimy ze sobą. Usiadłem więc sobie obok szlaku, zabrałem się dziarsko do pracy, i już po zaledwie trzydziestu minutach, z łańcuchem krótszym o dwa ogniwa, ruszyliśmy w dalsza drogę.
Od Lubania znów zaczął się piękny zjazd. Tym razem, "doświadczeni", nie zatrzymywaliśmy się, gdy w tym samym miejscu co poprzednio Jos poczuł spaleniznę. Dalej był spokojniejszy kawałek, hamulce ostygły same :)
Niedaleko od początku asfaltu w Krościenku zdarzyła się kolejna przykrość, i to znowu u mnie. Tym razem kapeć, i to ten najbardziej irytujący - przycięcie felgą. Trochę mnie to zaskoczyło, bo o dobre ciśnienie w oponkach dbam, a i jeżdżę w miarę ostrożnie i delikatnie; ale faktycznie tym razem trochę mnie poniosło z prędkością i momentami bywało ostro. I znów podręczy warsztacik na skraju szlaku, wymiana dętki, i znów na rowerki :)
W Krościenku postanowiliśmy, choć plany były inne nieco, spróbować załapać się na sprawdzony wcześniej autobus, aby podjechać po zostawiony pod przełęczą samochód. Podjeżdżający na przystanek Autosan, co zaskoczyło nas ogromnie, miał zaspawane bagażniki! Chwilę musieliśmy przekonywać szofera, ale ostatecznie zabraliśmy się na tyle z rowerkami w przejściu między fotelami. Jak za starych czasów...
Reszta już bez emocji. Ciekawy to był, i pracowity dzionek. Jak do tej pory ta trasa była najdłuższa, i raczej już nie uda się tego wyniku poprawić. I przyznaję, wieczorem czuć było te kilometry w nogach...
No ale przecież te właśnie kilometry pozwoliły przekroczyć jedocześnie dwa okrągłe wyniki: PIĘĆ TYSIĘCY kilometrów łącznie na nowych rowerkach, oraz DWIEŚCIE kilometrów w terenie. Podwójny powód do radości :D
P.S. A no, i jeszcze mapka :)
Kategoria Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia