Błoto w pełnym słońcu, czyli WaypointRace '10
d a n e w y j a z d u
69.00 km
25.00 km teren
04:15 h
Pr.śr.:16.24 km/h
Pr.max:36.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:De Flajt!
Po "przejeździe honorowym" zebraliśmy się na parkingu przed torem kolarskim BGŻ "Arena". Ciasno. Grubo ponad trzystu zawodników. Lekkie opóźnienie, narastający dreszcz emocji. Rozdano mapy. Jeszcze dobrze nie zdążyliśmy ich obejrzeć, jeszcze Jos walczy z nie przećwiczonym wcześniej ułożeniem sprzętu, a już pada komenda: "Start!". Tak szybko?
Pierwsi zawodnicy ruszają natychmiast. My chwilę zwlekamy. Wyjeżdżamy z terenu "Areny" w małych grupkach maruderów. Kierujemy się na południe, prosto do punktu nr 2. Przystajemy na chwilę w pobliżu stacji WKD Komorów, by zmienić zamiary podróży głównymi drogami i zapuścić się w wąskie osiedlówki. Wciąż prosto na południe. Wpadamy w las, który rok temu przysporzył nam sporo kłopotów. I tym razem nieco nas zwiódł, obdarzeni fantazją organizatorzy umieścili punkt zwrotny na przecięciu ścieżek leśnych... których w tym miejscu jest prawdziwa mnogość. I wszystkie takie same. Z niewielką tylko stratą na błądzenie, pod koniec polegając na "nawigacji tłumnej" docieramy do zatłoczonego punktu. Zaliczenie punktu "najszybciej, jak się da" oznacza trzy minuty stania w kolejce. Nic dziwnego - w końcu większość zawodników ze wszystkich kategorii wybrała ten punkt jako pierwszy.
Po "zaliczeniu" ruszamy dalej na południe. Jos trzyma obie karty, ja nawiguję - nic nowego. Jedziemy dokładnie na południe, ścieżką, której nie wybrał zdaje się żaden inny zawodnik. Trudniejsza jest niż okoliczne, ale nam to nie przeszkadza - nie takie żeśmy w Pieninach jechali. Jednak tu właśnie zdarzył się "Wielki Pech". W przypływie emocji nie zorientowałem się jeszcze, że nadal jadę na zablokowanym amortyzatorze. Trudna ścieżka, mimo trzech dni słońca poszycie leśne nadal mokre, śliska gałąź pod ostrym kątem, i... gleba. Obciach po pachy. Obcykany z takimi zdarzeniami, walcząc w duchu z bólem kolejny już raz ciężko doświadczonej nogi, w trzydzieści sekund robię przegląd roweru. Jos gapi się w mapę, żeby nie tracić czasu. Wszystko w porządku, więc wskakujemy na rowery i ruszamy... by za krótką chwilę znów stanąć. Tym razem powodem jest moja "niemoc". Dręcząca mnie od rana lekka dolegliwość żołądkowa tu właśnie zdecydowała się objawić pełnię swych możliwości. Josiek, obdarzony błogosławieństwem i kopem w zadek, rusza dalej. Ja, zgięty "niemocą", kwitnę długie piętnaście minut w lesie. Z ciężkim sercem poświęcam ten czas również na analizę możliwości - czy też niemożliwości - pokonania dalszej trasy. Miało być tak pięknie. Załamany jestem już na starcie. Jak nie urok, to...
Wychodzę z lasu kompletnie wypłukany z wszelkich sił. Wcinam energo-batona, poprawiam żelem, żeby w ogóle wsiąść na rower. I tu mnie trafia okrutnia świadomość - Jos nadal ma moją kartę! Szybki telefon, ustalenie spotkania na punkcie nr 1, do którego on już prawie dojeżdża. Pchany bardziej solidarnością grupową niż własnymi siłami wyciskam resztki zdawałoby się energii, prowadzony nieco chaotycznymi, ale prawidłowymi wskazówkami podawanymi przez Jośka przez telefon. Tak jak rok temu, i tym razem, mimo dni słonecznych, tutejsze drogi toną w głębokich po osie kałużach. Jednak w czasie jazdy zaczyna mi wracać świadomość i jakieś tam minimalne rezerwy mocy; gdy się spotykamy, mogę nawet w miarę prosto stać. Wbijam się więc solo na punkt aby zapisać go na GPS'ie i odbieram swoją kartę. Dalej decydujemy się pojechać razem, i w czasie dojazdu podjąć decyzję, co dalej...
W stronę punktu nr 4 mamy sporo asfaltu, więc jedzie się znośnie. Jos głównie prowadzi, ja głównie dogorywam. Piję dużo wody, bo muszę, nie myśląc na razie o tym, co będzie, gdy mi jej zabraknie. Myślimy o wariantach dalszej trasy, głównie już wiedząc, że raczej nie pojedziemy razem; rozmawiamy jednak mało. Po przecięciu krajowej "Ósemki" w rejonie "Maximusa" robi się małe zamieszanie z powodu pojawienia się większej grupy zawodników, dojeżdżających do skrzyżowania z różnych kierunków. Ostatnia prosta "w rejon punktu" prowadzi po znanej nam z wyjazdu na imprezę paintball'ową drodze "dziurawo-betonowej". Wibracje na tej drodze kompletnie rozmiękczają mi mózg. Wpadamy na teren byłej jednostki wojsk rakietowych. Tu błogosławimy poprawę stanu nawierzchni i poganiani okrzykami: "Uwaga! Cywil na drodze!" miłośników ASG przecinamy to, co wydaje się nam "tym sporym lasem na mapie, za którym ma być punkt". I tu znów fantazja organizatorów pokazała swoje złośliwe oblicze: las, w którym ukryte były tereny jednostki wojskowej, nie był zaznaczony na mapie! I znów trochę błądzenia, zanim się o tym zorientowaliśmy. Wpadamy więc w następny, już właściwy las. Tu ścieżki znów grząskie, robi się błotniście i kałużowo. Natykamy się na ambonę myśliwską... w środku lasu. To co prawda nie ta, której szukamy; ale jeśli ta właściwa też stoi w lesie, to możemy jej szukać długo... Odbijamy dalej, ścieżką coraz bardziej zarośniętą i błotinstą, ale widać na niej świeże ślady przejazdu rowerzystów. Podążając więc wskazówkami "nawigacji śladowej" docieramy do małej polanki z amboną - już tą właściwą - po jej drugiej stronie. Nareszcie. Jeszcze tylko śliska trawa, błotko na punkcie, tabuny komarów, i można jechać dalej.
Tu decydujemy się ostatecznie rozstać. Jos, w pełni sił i ambicji, uderza w stronę "południowej grupy" czterech punktów (7, 8, 9, 10). Ja zawracam w stronę mety, licząc (bardziej na wyrost niż realnie) na możliwość zaliczenia po drodze punktów nr 5 i 6, i być może jeszcze - choć tu nie miałem dużych nadziei - nr 3. Do "piątki" blisko, głównie asfaltem. "Zakazaną Ósemkę" przecinam we wiosce Rusiec, by stamtąd udać się prosto na zachód. Szukam ruin gospodarstwa, ale widząc, iż okolica jest dość zakrzaczona i zadrzewiona, spodziewam się czegoś w rodzaju punktu nr 3 z zeszłego roku. I słusznie, jak się okazało, bo to... ta sama miejscowość! Liczę więc odległość od skrzyżowania, aby określić miejsce "skrętu w las". I tu miła niespodzianka: miejsce zjazdu we właściwą ścieżkę znaczą na asfalcie... liczne ślady błota pozostawione przez tych, którzy już zdążyli stąd odjechać. Skręcam więc śmiało w ścieżkę która... na dzień dobry wita głębokim błotnym rowem. Przejeżdżam go jednak bez przygód. Oponki, zgodnie z przewidywaniami, radzą sobie na razie nie gorzej niż zeszłoroczne. I znów pokryta błotem i kałużami ścieżka doprowadza mnie do zatłoczonego punktu. Przez chwilę jestem zdziwiony tak wysoką frekwencją, ale sprawa się szybko wyjaśnia - to "trzon" zawodników kategorii FAN. No to nieźle, myślę sobie. Ja się znowu na PRO porwałem, a złamany jestem tak, że dogania mnie "grupa rozrywkowa". To ci pech... Wyjeżdżając znów pokonuję głęboki rów z wodą. Tym razem jednak oponki - po raz pierwszy i ostatni - zawiodły. Wyjeżdżając z rowu, zaklejone błotem, nie były w stanie utrzymać przyczepności. Poślizg na szczęście nie skończył się niczym groźnym - tylko pobrudzone buty i trochę straconego czasu. Cóż, świadomie wybrałem mniej agresywne opony niż w zeszłym roku. Takie "niespodzianki" były wliczone w koszta niższych oporów na asfalcie. I myślę, że się opłaciło. Nabierając prędkości jechałem przez chwilę w fontannach błota, wyrzucanego przez szybko oczyszczający się bieżnik obu kółek...
Ruszam w stronę kolejnego punktu. Pogoda dopisuje: świeci piękne słońce podgrzewając i tak już gorącą atmosferę, budują się piękne chmurki dające trochę upragnionego cienia. Wiatr nie przeszkadza za bardzo. Głównie asfaltowe drogi dają wytchnienie mojemu wymęczonemu organizmowi, a odżywki ratują wyprane z energii mięśnie. Dolegliwość moja praktycznie ustępuje, jak się później dowiedziałem dzięki zawartej w batonach czekoladzie. O błogosławiona przezorności! Choć czuję się od dłuższego czasu tak źle, jak pod koniec zeszłorocznej edycji, piękne "okoliczności przyrody" mocno poprawiają nastrój. Posilona widokami, spokojem i ciszą, budzi się we mnie dawno uśpiona dusza szybownika... Docierając do punktu już wiem, że nie poddam się bez walki. Decyduję się podążyć dalej, do "północnej grupy" punktów o numerach 11 i 12. Tymczasem obecny punkt zaliczam dzięki nawigacji "śladowej" i "tłumnej" - znów spotykam sporą grupę zawodników "rozrywkowych". Czekając w kolejce do perforatora dzwonię do Jośka, aby mu podpowiedzieć, jak znaleźć te dwa proste punkty. Może mu się przyda, a przecież mimo iż jedziemy osobno, nadal stanowimy zespół. Niestety: jego komórka pogrąża się w czeluściach plecaka, zawinięta szczelnie w przeciwdeszczówkę. Nie słyszy dzwonka. Przez to między innymi omija punkt nr 6, tracąc szansę na znacznie lepszy wynik. Wyjeżdżając z punktu spotykam młodszych kolegów z kategorii FAN, którym pomagałem przygotować rowery. Wygląda na to, że idzie im nieźle, choć to ich pierwszy występ. Powodzenia!
Deptam na północny zachód. Odcinek średnio długi, ale wciąż po asfaltach. Mogę więc spokojnie w czasie jazdy dopić resztkę wody i wciągnąć kolejne batony i żele. Mimo, iż nie są to produkty najbardziej uznanych marek, czuję w mięśniach ich pozytywne działanie. Teraz to właśnie mięśnie są moim głównym ograniczeniem - "dolegliwość" ustąpiła już niemal całkowicie. Tym bardziej zdziwiony jestem, wyprzedzając kolejnych zawodników. Młodszych, bardziej - zdawałoby się wnosząc po budowie ciała - wysportowanych, czasem na bardzo drogich rowerach. Jak to jest, że ja, ważąc niejednokrotnie ponad dwa razy więcej, zmęczony chorobą, na rowerze mocno "niedofinansowanym", mogę jechać szybciej?... Do punktu nr 11 docieram szybko i sprawnie. To jeden z prostszych: lampion wisi w krzakach tuż przy drodze, szukania więc nie było wcale.
Kolejny punkt niedaleko. Numerek też bliski, bo 12. Trasa biegnie w połowie asfaltem, w połowie szeroką polną drogą. Trochę błota. I tu dopadł mnie mega-kryzys, w postaci skurczu obu nóg. Wygrzebywałem się z niego długie dziesięć minut. Nawet nie mam się czego napić, woda, skończyła się jeszcze przed poprzednim punktem. Zbieram się jednak dalej. Dojeżdżając do punktu, jeszcze sporo drogi przed nim, dostrzegam przy lesie kolorowe punkty - charakterystyczną żółć toreb rowerowych i czerwień ubiorów. Myślę sobie: "to na pewno zawodnicy na punkcie. Szczęście mam, że tak ładnie zaznaczyli mi punkt". Jakież było moje zdziwienie, gdy właścicielami tych żywych kolorów okazali się... sędziowie! Ja rozumiem, że czasem muszą być, ale żeby swoją obecnością aż tak ułatwiać zadanie?... Ale dobrze, że byli. Podzielili się wodą, której mieli spore zapasy. W połączeniu z moimi "specjałami" pozwoliło to prawie całkowicie zapomnieć o kryzysie. I dalej w drogę, bo chmurki na horyzoncie przybierają niebezpiecznie ciemną barwę...
Teraz powoli w stronę mety. Trochę czasu jest, więc decyduję się zaliczyć pozostawiony uprzednio "na zapas" punkt nr 3. Znów głównie asfaltem, przez Brwinów, w stronę lasów na południe od linii kolei WKD. To znów te same lasy, które rok temu nas "zabłądziły". Tym razem punkt leży na dobrze oznakowanej polanie, więc odnajduję go bez problemu. Przy punkcie marudzi jeden z "rozrywkowych". Nie jest więc źle, ostatecznie - w odróżnieniu od zeszłego roku - na wszystkich zaliczanych punktach towarzyszyli mi inni zawodnicy. To duża pociecha. I wsparcie psychiczne, tak ważne w moim obecnym stanie. Stąd już niedaleko, i praktycznie wyłącznie po drogach utwardzonych, do mety.
Na metę wjeżdżam po pięciu godzinach i osiemnastu minutach od startu. Ze sporym zapasem czasu. Jednak w moim stanie nie mogłem liczyć na to, ze udałoby mi się zaliczyć więcej punktów. Rezultat ośmiu potwierdzonych to i tak lepszy wynik niż w zeszłym roku, gdy jeden z punktów zaliczyliśmy "wirtualnie". Mimo więc wielu przeciwności udało się całkowicie zrealizować plan - poprawę zarówno rezultatu punktowego, jak i czasowego. Aż dziwne, zważywszy na niemal całkowicie przebumelowaną pod kątem treningowym zimę i poranne "przejścia zdrowotne". Spokojnie więc mogę zaliczyć sukces.
Po dwudziestu czterech minutach wpada na metę Josiek. On też zmieścił się w czasie, a do tego zaliczył jeden punkt więcej. Byłyby dwa, gdyby nie wpadka z punktem nr 6. Nie wiedział, że jest łatwy, a czując presję czasu nie chciał stracić wyniku przez szukanie. Szkoda trochę, ale i tak jest zadowolony. I ma z czego.
Tak więc bardzo dobrym rezultatem, wypracowanym między innymi dzięki doświadczeniom z poprzedniej edycji, zakończyliśmy tegoroczny udział we wspaniałej imprezie, jaką jest pruszkowski WaypointRace. Impreza nie tylko dla profesjonalistów, ale też dla szerokiej rzeszy amatorów w każdym wieku, bez względu na kondycję, sprzęt i doświadczenia. Takich imprez u nas potrzeba, takich właśnie brakuje. Organizatorom należą się wielkie brawa za kolejny już, trzeci, wielki sukces.
Co prawda w wyniku rywalizacji sportowej nie wygraliśmy nic (poza szerokim uśmiechem :) ), ale w losowaniu, które odbyło się po dekoracji zwycięzców, wygrałem... pompkę :D Co prawda już swoje mam, ale może znajdę kogoś, komu się przyda.
Na koniec zaś imprezy zaskoczył wszystkich swym przemówieniem Prezydent miasta Pruszków. Spodziewaliśmy się kolejnego nudnego przemówienia polityka (rok wyborczy zdaje się, czy coś), a otrzymaliśmy... nadzieję na transformację większej ilości "nudnych świąt" w podobną Dniom Pruszkowa formułę pikniku-festynu atrakcyjnego dla wszystkich. Za te słowa Pan Prezydent zebrał wielkie brawa! I zdawało się, że sam się ich nie spodziewał...
I na tym pora zakończyć relację. Po obmyciu rowerków wężem ogrodowym zapewnionym przez organizatorów, udaliśmy się do domku; po drodze zaliczając jeszcze jeden punkt w Pruszkowie, którego już tradycyjnie nie mogliśmy ominąć. Ale o tym w następnej odsłonie zwierzeń Słonia Na Rowerze.
P.S. Jedno tylko, mimo tych wszystkich wspaniałości, należy wymienić po stronie plusów dodatnich na rzecz imprezy zeszłorocznej. Lało, owszem. Zimno było chwilami, to prawda. Uwalał się człowiek i rower od stóp do głów. Nadto nie przygotował właściwie w niemal każdym aspekcie, przez co plamę dał - pod względem sportowym - na całej praktycznie linii. Ale przynajmniej nie było komarów...
komentarze