Wokół podwórka, za to z wrażeniami
d a n e w y j a z d u
4.60 km
2.40 km teren
00:43 h
Pr.śr.:6.42 km/h
Pr.max:27.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Da Bull!
I to jakimi!
Wybraliśmy się najpierw na spacerek, aby pooglądać najbliższą okolicę i wypatrzyć krótką, ale ciekawą traskę techniczną. Doprawdy zadziwiony jestem wielce mnogością dróg, dróżek, ścieżek i innych deptaków przecinających pola, łąki i lasy wokół tutejszych wsi. Ale ja nie o tym miałem...
Trasa była wyjątkowa, niezwykle różnorodna pod względem zarówno nachylenia, jak i stanu nawierzchni. W jednym miejscu środkiem nie najgorszej, choć bardzo stromej polnej drogi - trasy naszego zjazdu - szła głęboka, za to wąska i obrośnięta trawą wyrwa po wartkim potoczku.
Coś nie bardzo wymierzyłem z jakimś kamieniem. Za mało cofnięty też byłem, zdaje się. Śliska trawka, ściśnięty hamulec, uskok kółka, i leeecę... balistycznie, wystrzelony z siodełka przez obracający się wokół przedniego koła rower. Nie pierwszyzna to; krótkie pchnięcie kierownicy, nogi wypięte z zamków i rozpostarte szeroko, aby nic nie zahaczyć, separacja od rowerka i przygotowanie do lądowania. Jeden tylko kłopocik był z lądowaniem: ziemia nie chciała się zbliżać...
Dobrze, że punktu K na tej skoczni nie przewidziano. Przyziemienie dość brzydkie, na lewą nóżkę; w ostatniej chwili udało się ominąć dość spory głazik, coby się nie połamać. Z metr szorowania po kamieniach, górskie metody zatrzymania wyuczone jeszcze w dzieciństwie, i już po problemie. Patrzę na się: trochę krwi, przetarte gacie - zadziwiająco bez strat poważniejszych. Podchodzę więc do rowerka: Przytarty lekko jeden różek oraz obudowy jednej lampki i GPS'a. Tylko tyle? Ja to cholewcia mam fart :)
Ale myliłby się ten, kto by myślał, że to koniec! Po kilku metrach zrobiłem dokładnie to samo :P Tym razem opóźnienie lądowania mnie nie zaskoczyło. Przyziemiłem gładko, z telemarkiem; pięć metrów dobiegu na butach i zatrzymanie na polu sąsiada. Z rowerkiem znów nic. Tym razem jednak moja psyche postanowiła dać mi pstryczka w nos i przykręciła kurek z adrenaliną. Kto to przeżył, wie, co to znaczy: drżące kończyny, brak precyzji czy nawet siły mięśni, rozmyta koncentracja, kłopociki ze skupieniem wzroku itp. OK, myślę, lekcję zrozumiałem.
Dalej już delikatnie, powolutku, do punktu spotkania z Jośkiem i przewodniczką. Byli bardziej tym wszystkim przejęci, niż ja. Dobrze, że tego wszystkiego nie widzieli...
Po krótkim opatrywaniu, od którego nie udało się wybronić, zjazd do sklepu. Później Jos pojechał na drugą stronę rzeki, która ciągnęła Go od dnia przyjazdu, a ja grzeczniutko popedałowałem do domciu.
I na koniec zafundowałem sobie sukcesik: dojechałem! Na samą górę, do chatki, wdarłem się po czternastominutowej wspinaczce (z trzema przerwami), ale za to ucieszony jak dziecko z lizaczka :D
Jos wrócił po czterech godzinach. Po zmroku. Wariat.
P.S. Tym razem z mapką wszystko w porządku. Tradycyjnie już przerwy w zapisie to odcinki pokonane na nóżkach. Ciekawe, czy ktoś to w ogóle ogląda?...
Kategoria Wypadki, Usterki, inne Zdarzenia
komentarze