• Słoń na rowerze

  • Czyli Wielka Pędząca D**A
    ...
    dosłownie.
  • Kto żyw (jeszcze), na Turbacz!

      d a n e    w y j a z d u 21.50 km 15.60 km teren 01:58 h Pr.śr.:10.93 km/h Pr.max:49.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Da Bull!
    Wtorek, 29 września 2009 | dodano: 30.09.2009

    Zaczęło się od tego, że wstaliśmy bardzo późno. Po części ze zmęczenia po dniu poprzednim, po części z powodu nie najlepszej tym razem pogody. Prognozy przewidywały i mżaweczkę, i trochę błękitu, więc...

    Plan rodził się w wielkich bólach. Różne warianty, różne mapy, różne przebiegi tych samych szlaków, ścieżki różne dziwne i normalne... No i szlak rowerowy, bo chcieliśmy tym razem pokręcić trochę korbami po górach. Jak się jednak okazało, to, co ktoś mądry uznał za szlak rowerowy, może czasami nieźle zadziwić.

    Skorzystaliśmy z posiadania autka, i podjechaliśmy do sąsiedniej wioski - w nieco inny punkt szlaku czerwonego, którym jechaliśmy dzień wcześniej. Zdecydowaliśmy też pojechać w przeciwnym kierunku, w stronę Turbacza - okolicę niezwykle atrakcyjną widokowo i rekreacyjnie. I odpowiadało nam to również pod względem domniemanej trudności, gdyż świeżo w pamięci mieliśmy zjazd do Krościenka. Tym samym szlakiem, więc "powinno być podobnie". Prawie było. "Prawie" robi dużą różnicę.



    Jechaliśmy z prawa na lewo. GPSies znów namieszał, ale już wiem, ze to nie jego wina. To wina programu od mojego logera. Wiem też, dlaczego tak się dzieje. Następną razą postaram się lepiej. Obiecuję.

    Początkowo asfaltem od miejsca porzucenia autka. Dość podgórnie, ale na luziku, z relaksem, wdrapaliśmy się na przełęcz. Tam w teren, szlakiem czerwonym. Początkowo nie było najgorzej. Jeszcze trochę słonka, wiaterek nie za silny. Odcinki "chodzone" stosunkowo krótkie. Warunki jednak systematycznie się pogarszały - kamienie, trochę błota, strome brzegi szlaku bez płaskiego dna, i coraz bardziej w górę. Aż doszliśmy do zboczy Kiczory. To nas prawie pokonało. Zawzięci jesteśmy, to prawda, ale wtedy... ciemność nastała, chłod i pierwsze krople. W lesie jeszcze sucho, ale wilgoć czuło się w powietrzu. I ciągle w górę... Podchodziliśmy prawie godzinę.



    Gdy wreszcie wynurzyliśmy się z lasu, chwyciła nas w swe zimne objęcia deszczowa chmura. Widoki żadne, pada w oczy, mleko wszędzie tak gęste, że można zwątpić w istnienie czegokolwiek poza nim... I wiatr, przejmujący, chłodny, nieprzyjemny. Byliśmy już nawet się zastanawiali, czy aby nie dać spokoju.



    Późno się robi i w ogóle jakoś tak nie bardzo. Ale tam, na końcu, pod samym Turbaczem, do którego przecież już bliżej niż dalej, powinno coś być: chatka jakaś, wiata czy chociaż szałasu kawałek, gdzie można by się przebrać, banana zjeść, odpocząć. Przezornie wzięliśmy spory zapasik ubrań dodatkowych. Tylko ochraniaczyków nabutnych nie wziąłem. A przydałyby się bardzo.

    I ostatnia przełęcz wreszcie. Tu już wszystko sięgnęło apogeum - deszcz, wiatr, nic nie widać... Drogi już całkiem rozmokły. Ale to przecież, choć nie widać, musi być tuż! I wtem, podczas mozolnego wkręcania się pod błotnisty stok, z mgły wyłoniło się... wielkie schronisko PTTK! Z dachem, ciepełkiem, restauracją nawet! To jak raj na szczycie góry, niemal niebiański pałac dla strudzonych wędrowców, przystań spokoju, ostoja i oaza, a wreszcie cel naszej dzisiejszej wyprawy...



    Odpoczynek. Radość. Refleksja. I ciepła herbatka z borówką. Raj na ziemi.

    Ciuszki obeschły nieco, rowerki się opłukały. My odsapnęliśmy, i to solidnie. I pogoda, jakby mocą czaru jakiegoś, zupełnie odmieniona: wiatr ucichł niemal zupełnie, chmury się przerzedziły, nawet błękit ukazał się tu i ówdzie... Jednak nie było czasu na więcej. Pora późna, czas zjeżdżać.



    Zjazd był szybki, ale znów trudny. Droga mokra, sporo błota. Na długich, zwłaszcza stromych odcinkach woda wyżłobiła szlak na kształt litery V, gdzie strome brzegi trasy schodziły się w wąskim, kamienistym dnie. Sporo na hamulcach, ale też nowa technika - "na rynienkę". A polegało to na tym, że przejeżdżaliśmy ze sporą prędkością z jednej strony szlaku na drugą. Zakręt na pochyłym brzegu, gdzie siła odśrodkowa pozwalała się utrzymać przez kilka sekund na gładkim błotku, i znów do środeczka. Spora prędkość, dobre amorki, i przelot po kamieniach na drugą stronę. I znów zakręt, i tak dalej. Adrenalina, emocje, doskonała praca zawieszenia, znów modły dziękczynne za hamulce. Ten rower jest po prostu nieziemski!



    Najtrudniejszą część zjazdu ominęliśmy - po mokrych kamorach i błocie taka stromizna to wyrok śmierci. Zjechaliśmy za to trasą wycinkowo - traktorkową na drogę leśną wzdłuż strumienia w dolinie. Tam pierwsze chatki, niedługo asfalt, i na pełnej prędkości w dół, do samochodzika. Pani w sklepie, koło którego autko stało, przywitała nas - zabłoconych, mokrych, ale ewidentnie szczęśliwych - wielkim uśmiechem :)



    Trzy słowa od rowerzysty prowadzącego w ramach podsumowania. Całość wycieczki, choć sama jazda trwała niecałe dwie godziny, zajęła nam łącznie ponad cztery. "Och-ów" i "ach-ów" pod adresem rowerka - amorków, hamulców, ogólnie całości - mógłbym tu teraz wstawić naprawdę niezliczone ilości. Ale znów - właśnie do takich wypraw był planowany, to jest jego żywioł, i tu po prostu musi się sprawdzić. Nawet do oponek się przekonałem, choć w nielicznych miejscach wykazały swą słabość - w porównaniu z Nobby Nic'ami z Flajta, które nie zawiodły jeszcze nigdy - brakiem wystarczającego trzymania bocznego. Ale nic, co by mogło wystraszyć. Było naprawdę pięknie.

    A teraz mycie, czyszczenie, pranie. Skąd my to znamy...




    komentarze
    jowiko50 | 13:34 piątek, 2 października 2009 | linkuj complimenti! jakby to powiedzieli Włosi... moje uznanie!
    Komentuj

    Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

    Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa rodku
    Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]